Dodany: 20.12.2018 22:54|Autor: misiak297

Erudycja i uprzedzenie, czyli George Sand na „wyspie Małp”


W 1838 roku George Sand i Fryderyk Chopin udali się na Majorkę, do miejscowości Valldemosa. Ten wyjazd miał pomóc polskiemu kompozytorowi wrócić do zdrowia. Dwa lata po tym wyjeździe George Sand opublikowała wspomnienia z tamtego pobytu - „Zima na Majorce”. Ona sama tak uzasadnia tę wyprawę:

„Wyruszyłam w podroż, aby zaspokoić potrzebę odpoczynku (…). Ponieważ brakuje nam czasu na wszystkie rzeczy na tym świecie, który sobie stworzyliśmy, wyobrażałam sobie znów, że jeśli dobrze poszukam, to znajdę jakieś ciche, odosobnione ustronie, w którym nie będzie żadnych liścików do napisania, ani gazet do przeglądania, ani wizyt do przyjmowania, gdzie mogłabym nie zdejmować nigdy szlafroka, dni miałyby po dwanaście godzin, gdzie mogłabym uwolnić się od wszystkich norm towarzyskich, oderwać się od mentalności, która dręczy nas wszystkich we Francji”[1].

Zawiódłby się jednak ten, kto oczekiwałby znaleźć w tej książce pikantne szczegóły z życia słynnej pary. Sam Chopin figuruje w niej głównie jako „nasz chory”, a Sand zazwyczaj ucieka od przedstawienia prywatnych aspektów życia, bardziej skupiając się na refleksjach, dotyczących zresztą nie tylko Majorki.

„Zima na Majorce” to bardzo interesująca pozycja. Sand jest merytorycznie przygotowana, błyszczy erudycją, często odwołuje się do dzieł traktujących o hiszpańskiej wyspie, przytacza obszerne cytaty. Najciekawsze jednak pozostają jej własne wrażenia, te momenty, w których odsłania samą siebie jako podróżniczkę. Jej uwagi są często błyskotliwe, ale też zaprawione ironią (fragment opisu klasztoru: „Kaplice są ozdobione w różnoraki sposób, pokryte złoceniami i malowidłami w tak prymitywnym guście, z figurami świętych z pokolorowanego drewna tak strasznymi, że nie chciałabym ich spotkać nocą, gdzieś poza ich wnękami”[2]) czy wręcz jadem, jak w przypadku przybliżenia specyfiki majorkańskiej oliwy:

„Oliwa ta jest tak cuchnąca, że można powiedzieć, iż na Majorce domy, mieszkańcy, powozy, a nawet wiejskie powietrze, wszystko jest przesiąknięte jej smrodem. Ponieważ wchodzi w skład wszystkich posiłków, w każdym domu jest smażona dwa lub trzy razy dziennie i mury są nią nasiąknięte. Gdy zabłądzimy w szczerym polu, wystarczy tylko rozchylić nozdrza; jeśli podmuch bryzy przyniesie woń zjełczałej oliwy, można być pewnym, że za skałą lub pod kępą kaktusów znajduje się domostwo”[3].

Sand często z wyrafinowaną ironią portretuje też miejscowych:

„Maria Antonia, będąca kimś w rodzaju gospodyni, przybyła z Hiszpanii, aby uciec, jak sądzę, przed nędzą i wynajęła celę, aby usługiwać gościom przebywającym w klasztorze. Jej cela znajdowała się obok naszej, służyła nam za kuchnię, natomiast ona uważana była za naszą gospodynię. Była to kiedyś ładna kobieta, drobna, o schludnym wyglądzie, pełna słodyczy, w jej mniemaniu dobrze urodzona, o czarujących manierach, melodyjnym głosie, obłudnie pochlebnym wyrazie twarzy i bardzo szczególnej gościnności. Miała zwyczaj oferowania swych usług przybyłym i odmawiania z obrazą (…) przyjęcia jakiegokolwiek wynagrodzenia za swe starania. Mówiła, że postępuje tak z miłości do Boga (…), a jedynym celem jest zyskanie przyjaźni swych sąsiadów. Za umeblowanie służyło jej łóżko polowe, grzejnik do nóg, piecyk, dwa krzesła z wikliny, krucyfiks i kilka półmisków. Wszystko to oddawała z wielką hojnością do waszej dyspozycji i można było zostawić u niej swoją serwantkę czy garnek.
Lecz natychmiast wchodziła w posiadanie całego waszego gospodarstwa i wyciągała dla siebie najczystsze ubrania i najlepsze kąski z obiadu. Nigdy nie widziałam bardziej łakomej pobożnej gęby, zwinniejszych palców, umiejących nie parząc się szperać w kipiących rondlach, ani bardziej elastycznego gardła pochłaniającego po kryjomu cukier i kawę swych drogich lokatorów, nucąc przy tym kantyczkę czy bolero. Było to rzeczą ciekawą i zabawną móc, jako bezstronny obserwator, zobaczyć dobrą Antonię, Catalinę, tę wielką wiedźmę z Valldemossy, która służyła nam jako pokojowa, oraz nianię, małe rozczochrane monstrum będące naszym lokajczykiem, jak we trzy zmagały się z naszym obiadem. Był to czas Anioła Pańskiego, a te trzy kocice nie omieszkały go odmówić: dwie stare w duecie, zagrabiając wszystkie nasze dania, i odpowiadająca amen najmłodsza z nich, podkradająca z niezrównanym sprytem jakieś kotlety czy owoce w cukrze. Był to niezły obrazek i warto było udawać, że się go nie widzi; ale gdy deszcze zaczęły coraz częściej uniemożliwiać komunikację z Palmą i dostawy żywności stały się coraz rzadsze, asystencja Marii Antonii i jej szajki robiła się mniej zabawna, a my, to znaczy ja z dziećmi, byliśmy zmuszeni wcielać się w rolę ordynansów pilnujących naszego pożywienia. Pamiętam, jak ukrywałam prawie pod poduszką koszyki z grzankami przeznaczonymi na następny dzień na śniadanie i krążyłam jak sęp wokół piecyka, w którym trzymano nasz rybny posiłek, aby odgonić złodziejskie ptaszki, który zostawiłyby nam jedynie ości”[4].

W gruncie rzeczy to mogłaby być komediowa opowieść o kobiecie, która zapragnęła spokoju i oderwania się od rzeczywistości (patrz wyżej), a w zamian trafiła do fantazyjnego świata zamieszkanego przez dziwnych ludzi, z którymi nie była się w stanie porozumieć. George Sand, jej dzieci oraz „nasz chory” traktowani są przez miejscowych jak dziwadła – padają ofiarą wątpliwej gościnności, oszustw, wykluczenia (z powodu choroby Chopina). Jednak to, co dziś uderza w „Zimie na Majorce” to ogromne uprzedzenia. Sand patrzy na miejscowych z góry (może z powodu przykrych doświadczeń), wytyka im prymitywizm, nazywa nieludzką rasą, małpami (Majorka to dla niej właśnie „wyspa Małp”). Ma się wrażenie, że patrzy z góry, zamiast spróbować ich przeniknąć czy zrozumieć. Dla niej stanowią gromadę „dużych dzieci, które pewnego dnia zaprowadzimy do prawdziwej cywilizacji”[5]. Dobrym reprezentantem takiego spojrzenia jest poniższy fragment:

„A jednak ten majorkański wieśniak ma w sobie jakąś delikatność, dobroć, łagodność obyczajów, naturę spokojną i cierpliwą. Nie lubuje zła, dobra nie zna wcale. Spowiada się, modli się, marzy nieprzerwanie o tym, by zasłużyć na życie w raju, ale nie zna prawdziwych powinności człowieczeństwa. Nie jest bardziej godzien nienawiści niż wół czy baran, bo nie jest wcale bardziej człowiekiem niż istoty odrętwiałe w bydlęcej niewinności. Odmawia modlitwy, jest przesądny jak dzikus; ale zjadłby żywcem swego bliźniego bez większych wyrzutów sumienia, gdyby był taki zwyczaj w jego kraju i gdyby nie miał świń pod dostatkiem. Oszukuje, zdziera, kłamie, obraża i plądruje bez najmniejszego skrępowania. Dla niego cudzoziemiec nie jest człowiekiem. Nigdy nie uszczknie oliwki swego rodaka: za górami, za lasami ludzkość istnieje w boskim zamyśle jedynie po to, by przynosić drobne korzyści Majorkańczykom”[6].

Ten rodzaj patrzenia na drugiego człowieka może razić – ale warto to potraktować jako świadectwo pewnych czasów. Czyż to nie paradoks? – ludzie otwarci i światli, przełamujący schematy, w pewnych kwestiach kierują się li i tylko uprzedzeniami, poczuciem własnej wyższości.

Dziś „Zima na Majorce” stanowi tylko literacką ciekawostkę – ale sądzę, że warto wybrać się z George Sand i Fryderykiem Chopinem na obecnie tak modną turystycznie wyspę!

[1] George Sand, „Zima na Majorce”, tłum. Magdalena Zorga-Krzychowicz, Wydawnictwo „Bernardinum”, 2006, s. 41
[2] Tamże, s. 130.
[3] Tamże, s. 32.
[4] Tamże, s. 128-129.
[5] Tamże, s. 53.
[6] Tamże, s. 177-178.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1237
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: