Zaręczyny-pajęczyny, mezalians
„Bene nati” – kolejna z zapomnianych już dziś powieści Elizy Orzeszkowej – stanowi swoiste pogłębienie pewnego aspektu poruszonego kilka lat wcześniej przez autorkę w „Nad Niemnem”. Oto pochodząca z rodziny szlacheckiej Salomea Osipowiczówna planuje ślub z chłopem - nadleśnym Jerzym Chutką. Jest on młody, ceniony, ma przed sobą obiecujące perspektywy, w pewnym sensie wyemancypował się ze swojej warstwy społecznej (gdy poznajemy Jerzego, można by go wziąć za „prawe dziecko cywilizacji”[1]). Cóż jednak z tego, skoro jest chłopem, na dodatek pozbawionym własnej ziemi? Gdzie takiemu do Osipowiczów, wszak – jak mówi jedna z drugoplanowych postaci, Teofila Kuleszyna: „co szlachcianka, to szlachcianka, a co chłop, to chłop”[2]. Jednak Salusia kierowana miłością, nie wyobraża sobie innego męża. Za to całkiem innego męża wyobrażają sobie dla niej krewni.
Ta powieść w znacznej mierze opisuje pojedynek – jednostki z tłamszącą zbiorowością (tu: brat-opiekun Salusi, Konstanty, zwany Kostantym, rentownie zamężne starsze siostry), pojedynek serca i umysłu, pojedynek pięknych marzeń i twardej rzeczywistości. Scena, w której Salusia musi się skonfrontować z zagniewaną rodziną jest jedną z najciekawszych w „Bene nati” – to ukazanie mistrzowskiej manipulacji. Kostanty, Kazimiera Pancewiczowa i Maryla Zaniewska wbijają młodszą siostrę w poczucie winy, poniżają, próbują ją przekonać racjonalnymi argumentami, przekupstwem i szantażem. Sprawa na gruncie powieściowym – tak jak i życiowym – nie jest taka oczywista. Osipowiczowie kierują się troską, popełniając mezalians Salusia ryzykuje społeczny ostracyzm, życie w niepewności jutra, biedzie, codzienność inną niż ta, do której przywykła jako reprezentantka swojej sfery. Tymczasem sama chce zrobić z siebie panią Chamową jak ją nazywają.
To, co w „Bene nati” najlepsze to zdecydowanie portret młodej dziewczyny, pełnej zapału, ale też dość naiwnej, rozdartej między uczuciem a rozsądkiem, między pewnością a strachem. Tu nic nie jest czarne lub białe. Sama Salusia zaczyna sobie zdawać sprawę, że Jerzy to jednak bezrolny chłop, a przyszłość z nim nie będzie niczym pewnym. Za to na horyzoncie pojawia się bardzo dobra partia – Władysław Cydzik, „kawaler tak zaletny”[3] - i perspektywa imponującego posagu (Konstanty jest gotów korzystnie „sprzedać” swoją siostrę w tym targu matrymonialnym). Cóż, „dobre przy lepszym tanieje”[4]. Jak postąpi Salusia?
Zdumiewająco ciekawa to powieść. Przebieg fabuły nie jest tak oczywisty, jak mogłoby się wydawać - i to do ostatnich stron. Mamy tu do czynienia z niewydumanym konfliktem (dość powiedzieć, że w punkcie wyjścia „Bene nati” zostało oparte na autentycznych zdarzeniach). Ma się wrażenie, że którąkolwiek ścieżkę wybierze bohaterka, będzie źle. Czyta się to w emocjach, z prawdziwym zaangażowaniem. Warto też zwrócić uwagę na tło – w tej książce Orzeszkowa plastycznie przedstawiła swaty, przygotowania do ślubu, wesele. Dla ludzi żyjących pod koniec XIX wieku pewien porządek był oczywisty – dziś dla nas jest to przede wszystkim kopalnia wiedzy o dawnych obrzędach i procedurach. No i ten język! Kto dziś wie, co to jest traktament czy świronek? Gdzie w domu znajdziemy przeciwek, a gdzie bokówkę? Co to znaczy „zaskalić się”? Zapomniane w XXI wieku słowa dodają tej historii uroku.
Literatura polska pełna jest zagubionych pereł – „Bene nati” Elizy Orzeszkowej to jedna z nich. Warto ją „odkurzyć”.
[1] Eliza Orzeszkowa, „Bene nati”, Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, 1955, s. 19.
[2] Tamże, s. 17.
[3] Tamże, s. 68
[4] Tamże, s. 71.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.