Dodany: 07.12.2018 17:46|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Krajobraz dzieciństwa
Montgomery Lucy Maud

1 osoba poleca ten tekst.

Maud dojrzewa


Pierwszy tom wyboru z dzienników autorki „Ani z Zielonego Wzgórza", „Krajobraz dzieciństwa", może nieco rozczarowywać, zwłaszcza jeśli będzie czytany w niewłaściwej kolejności, tj. po „Duszy uwięzionej”. Tak to zresztą często bywa z dziennikami, prowadzonymi od bardzo wczesnej młodości: bo przecież najpierw poznaliśmy ich twórcę jako dojrzałego pisarza, zachwycając się jego stylem, fantazją, celnością obserwacji czy głębią przemyśleń, a dopiero potem sięgnęliśmy po jego zapiski i czujemy się niemile zaskoczeni, że w wynurzeniach nastolatka nie znajdujemy tego, co nas w późniejszej twórczości autora zafascynowało. I rzeczywiście, piętnasto- czy siedemnastoletnia Maud – choć na samym początku deklaruje, że nie chcąc powielać wcześniejszego błędu, będzie „pisać tylko wówczas, gdy jest o czym”[14] – poświęca całe strony na rozbudowane relacje z życia towarzyskiego. Kto się do kogo odezwał albo nie odezwał, kto kogo odprowadził po szkole, kto się z kim posprzeczał... Z jednej strony nam, tak bardzo już dorosłym, zdaje się to wszystko banalne i naiwne, ale z drugiej, któraż z dzisiejszych statecznych pań w średnim wieku jako gimnazjalistka nie zasmarowywała zeszytów podobnymi dyrdymałami? Obecna młodzież, jeśli się nie mylę, woli raczej komentować swoje przeżycia na rozmaitych Instagramach czy Twitterach (a może już jest coś modniejszego?), niż utrwalać je na papierze, ale my, tak jak nasze matki, babki, prababki, doskonale znamy tę radość zapisywania, na ogół niepołączonego z refleksją, czy aby warto zostawiać dla potomnych to świadectwo naszej dziecinności i płochości. Cóż... chyba ludzie, których przeznaczeniem jest przejść do historii, muszą mieć jakiś siódmy zmysł, podpowiadający im, że jednak warto.

Bo Lucy Maud Montgomery, spaliwszy jedynie dzienniki prowadzone między dziewiątym a piętnastym rokiem życia, następne już zatrzymywała. I dobrze uczyniła, bo dzięki temu współczesny czytelnik może z powodzi banałów wyłowić niemało ciekawych i użytecznych szczegółów. Zaraz w pierwszym wpisie Maud notuje: „lubię zwracać się do każdej istoty jej własnym imieniem, nawet jeśli to tylko pelargonia. (...) Wierzę, że ta stara pelargonia ma duszę!”[1]. Brzmi znajomo, nieprawdaż? Kilka dni później powiada: „Nie sądzę, by ktokolwiek był w stanie wznieść się na takie wyżyny cnoty, aby polubić wykopywanie ziemniaków”[2]. Toż to znów cała Ania (choć o ile pamiętam, w jej przypadku była mowa raczej o cerowaniu czy też zmywaniu naczyń)! Dalej urocza scenka z zalewaniem wodą paleniska w piecyku (która lata później, nieco przetworzona – zamiast wody do pieca trafiły fajerwerki – i ubarwiona, znalazła się w „Ani z Avonlea”), relacje z przygotowań do szkolnego koncertu, egzaminów do seminarium nauczycielskiego, pływania przeciekającą łódką (tu nie jest aż tak dramatycznie, jak w owym słynnym „żywym obrazie” na stawie Barrych, tylko po prostu mokro...), odwiedzin Maud u dziadków ucznia (reminiscencja tego zdarzenia powróci w „Ani ze Złotego Brzegu”, gdy mała Di wybierze się do domu koleżanki), prezentacja postaci dam zamieszkujących w tym samym pensjonacie (podobną znajdziemy w liście Izy Gordon z Prospect Point w „Ani na uniwersytecie”). No i oczywiście te wszystkie barwne, poetyckie opisy przyrody, które tak nas ujmują w późniejszych utworach autorki.
Warto było przebrnąć przez te przynudnawe wyliczanki, kto co komu powiedział, gdzie poszedł itd., by natrafić na tyle tropów, wiążących biografię autorki z jej twórczością. I oczywiście by prześledzić dojrzewanie - zarówno jej samej, jak i jej pióra, które już w pierwszym roku prowadzenia zapisków zdradza zalążki nieprzeciętności, a pod koniec jest niemalże tak wprawne, jak to, które znamy z kolejnych powieści.

Zastrzeżenia co do strony redakcyjnej – takie same jak w „Uwięzionej duszy”, czyli fatalnie rozwiązana kwestia przypisów, bez odnośników, ze zmuszaniem czytelnika do zgadywania, czy dany szczegół jest na końcu objaśniony, czy nie – a dodatkowo jeszcze bezsensowny pomysł (tłumaczki? redaktorki wydania?), by, zachowując wszystkie nazwiska w oryginalnym brzmieniu, przełożyć na polski tylko jedno jedyne (fakt, że komicznie brzmiące, ale przecież czytelnikom nieznającym angielskiego można było jego znaczenie objaśnić w przypisie!).

[1] Lucy Maud Montgomery, „Krajobraz dzieciństwa”, przeł. Ewa Horodyska, wyd. Nasza Księgarnia 1998, s.14.
[2] Tamże, s.16.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 382
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: