Dodany: 21.11.2018 19:49|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytało się książki nie dla dzieci...


Zainspirowana jednym z forumowych wątków (Książki nie dla dzieci... ), postanowiłam sobie przypomnieć (a uczciwie mówiąc, powykrawać z zapisków) swoje reminiscencje, dotyczące pochłanianych w dzieciństwie lektur nie dla dzieci. Ponieważ objętość owych wspomnień okazała się dość pokaźna, uznałam, że aby nie zapychać wątku, lepiej umieścić ją w czytatce, a na wątek wrzucić link dla zainteresowanych. Oto i one:

Książki nie dla dzieci… ileż wspomnień wywołuje to banalne z pozoru hasło! W pierwszym mieszkaniu moich rodziców wszystkie książki musiały się pomieścić w jednej biblioteczce, takiej oszklonej na nóżkach. Na dolnej półce nasze, na pozostałych te „nie dla dzieci”, ułożone odwrotnie proporcjonalnie do stopnia „niedladzieciowości”, czyli im wyżej, tym bardziej zakazane. Ponieważ idąc do szkoły czytałam już biegle (i ponadprzeciętnie szybko), ta jedna mizerna półeczka z bajeczkami typu „Poczytaj mi, mamo” i zeszytami obrazkowych historyjek duetu Makuszyński &Walentynowicz nie starczyła mi na długo. Książek z biblioteki też było zawsze za mało. Co więc robi w takim wypadku przedsiębiorcze, a spragnione lektury dziecię? Tam sięga, gdzie jego wzrok sięgać nie powinien. Najpierw po to, co było najniżej, czyli po poezję. Przedsmak Pan Tadeusz (Mickiewicz Adam) już miałam, bo umiał go na pamięć i na wszystkich imprezach towarzyskich recytował po kawałku jeden przyszywany wujek, więc wieszcz Adam – (oprawa kartonowa w kolorze kasztanowym) poszedł na pierwszy ogień. Epopeję narodową przeczytałam, obraziwszy się przy tym na autora za morderstwo dokonane na niedźwiedziu, a potem sięgnęłam po Ballady i romanse (Mickiewicz Adam) oraz Powieści poetyckie (Mickiewicz Adam) i to był dopiero raj! „Dziewczyna duby smalone bredzi, a gmin rozumowi bluźni”, „Ha, mąż! Ha, trup!”, „…ale w Grenadzie zaraza…”- ależ to przemawiało do wyobraźni! Z trudnymi wyrazami kłopotu nie było, bo wydanie solidne, z masą przypisów i objaśnień. Zaraz obok wśród podobnych tomów oprawionych w karton seledynowy znalazłam coś o podobnym tytule, czyli Balladyna (Słowacki Juliusz) – znów taka pyszna historia, prawie „Kopciuszek”, tyle że na odwrót i bez „żyli długo i szczęśliwie”… i Ojciec zadżumionych (Słowacki Juliusz) , rany, co za smutna opowieść!
Poezja współczesna okazała się nie gorsza. Coś takiego na przykład:
„Każą pić gorące mleko. Chłopca mdli na widok mleka. (…) Na chłopczyka pod werandą czterech dzikich Siuksów czeka” (Nowy wybór wierszy (Tuwim Julian) , zielone płótno) – pomijając płeć bohatera i brak werandy w bloku, pasowało jak ulał, ostatecznie, gdyby Indianie zechcieli na mnie zaczekać pod balkonem sąsiadów, też bym jakoś do nich dotarła! Albo coś mniej serio, a bardziej do śmiechu: „Kochajcie wróbelka, dziewczęta, kochajcie, do jasnej cholery!”, i „pewna pani na Marsałkowskiej kupowała synkę z groskiem”, i „tak Gaudenty przy niedzieli, przy porannej bredząc kaffie, klnie na czasy, bździ w fotelu i ogląda pornografie” (Wiersze wybrane (Gałczyński Konstanty Ildefons), szare płótno). Sentyment do wszystkich tu wymienionych poetów został mi na zawsze, a z czasem doceniłam i inne aspekty ich twórczości.
Na tejże półce miały swoje miejsce dwa tomy Starożytność bajeczna (Zieliński Tadeusz (1859-1944)) i jeden, ale potężny, Mity greckie (Graves Robert) , które liczyły sobie razem przynajmniej ze dwa tysiące stron – zaczęłam je pochłaniać z zapałem, który nie osłabł nawet przy trzecim czy piątym czytaniu. Trochę trudności sprawiało mi zrozumienie sytuacji związanych z procesem wydawania na świat potomstwa, do czego to bogowie greccy byli nadzwyczaj skłonni. Czułam przez skórę, że zapytanie o szczegóły kogoś dorosłego może nie tylko nie rozwiązać mojego problemu, ale – Boże uchowaj!- skończyć się usunięciem z zasięgu mojej ręki tak ciekawej lektury. Poradziłam więc sobie w sposób skądinąd oczywisty dla dziecka dwojga lekarzy: dotąd wertowałam stłoczone na jednej z wyższych półek opasłe tomiska w granatowych, szarych i zielonych płóciennych oprawach, aż w jednym z nich, kryjącym się pod skromną nazwą „Podręcznik położnictwa”, znalazłam prawie wszystkie informacje, o które mi chodziło, a przy okazji i trochę takich, o jakie nie zabiegałam. Ale i tak nie udało mi się rozwiązać jednej zagadki, mianowicie, jak przebiega proces, który w mitologii określano takimi oto słowami: „przyjął postać łabędzia i posiadł ją”. Nie dowiedziałam się też tego z kolejnej porcji lektur.
Nieco wyżej od poezji i mitów, a niżej niż te pozornie nieciekawe medyczne księgi, stały w dwuszeregu wielotomowe wydania prozy: Sienkiewicz i Orzeszkowa w płótnie szarym, Prus w jasnozielonym, Żeromski w ciemnozielonym, Nałkowska w bordowym. Tego pierwszego czytałam w niewłaściwej kolejności – od Potop (Sienkiewicz Henryk (1846-1916)) (kiedy szukałam pomysłu na „coś ciekawego”, licząc sobie lat około 9, przypomniało mi się, że u dziadków podczas wakacji zaczęłam czytać książkę, zaczynającą się opisem orszaku, wiozącego rannego do jakiejś chatki w głębi puszczy. Byłabym ją połknęła od razu, gdyby nie fakt, że brakowało pierwszego tomu, a co to za przyjemność zaczynać czytanie od środka? Ale kiedy odkryłam, że w domu mamy wszystkie trzy, cóż mi mogło przeszkodzić?), potem nastąpił Pan Wołodyjowski (Sienkiewicz Henryk (1846-1916)) , a potem dopiero Ogniem i mieczem (Sienkiewicz Henryk (1846-1916)) . „Trylogia” obudziła we mnie nieznaną dotąd pasję tropienia realiów czytanej właśnie powieści. Do czego służą encyklopedie i atlasy, już wiedziałam; wytaszczyłam więc z półki ogromny atlas świata, formatu bloku rysunkowego, tyle że z piętnaście razy grubszy, otworzyłam na mapie Polski, i dalejże szukać miejsc, w których obracali się moi bohaterowie. Bez problemu znalazłam Warszawę, Zamość, Tykocin, a nawet Środę koło Piątku – ale gdzie Kiejdany i Wodokty, gdzie Bar i Zbaraż, Raszków i Kamieniec Podolski? O historycznych zmianach naszych granic nie miałam wówczas jeszcze bladego pojęcia, a z geografii wiedziałam z grubsza, że Polska leży w Europie, dalej jest Afryka, Ameryka i coś tam jeszcze, a tuż obok – Związek Radziecki. Nie pamiętam, jak w końcu udało mi się dociec, że większa część poszukiwanych miejscowości znajdowała się na terenach rzeczonego Związku. Pognałam z zapytaniem do kogoś dorosłego; detalicznego przebiegu dyskusji nie pamiętam, ale chyba zadowoliłam się wyjaśnieniem, że „ruscy nam te ziemie zabrali”. Przystąpiłam więc do sprawdzania życiorysów bohaterów w encyklopedii – i znowu zawód! Bohdan Chmielnicki i Jeremi Wiśniowiecki – są, Jan Kazimierz – jest, Radziwiłłowie – są, Jan Sobieski – jak najbardziej, ale ani śladu żadnego z pierwszoplanowych bohaterów... Znowu pobiegłam po wyjaśnienie do mamy czy taty, dowiadując się z rozpaczą, że „przecież Sienkiewicz ich wszystkich wymyślił”. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że nie wszyscy bohaterowie książek są prawdziwi; wiedziałam, że nie istnieją chodzące i gadające pluszowe misie, krasnoludki ani Królowa Śniegu. Ale żeby Skrzetuski, który z narażeniem życia uratował obrońców Zbaraża, Kmicic, który własną piersią zasłonił króla, Wołodyjowski, który wolał zginąć pod gruzami twierdzy, niż wywiesić białą flagę...? Cóż to było za rozczarowanie! Drugim poważnym problemem, który napotkałam przy czytaniu „Trylogii”, była ogromna mnogość nieznanych mi wyrazów. Z archaiczną składnia już się nieco oswoiłam przy poprzednich powieściach historycznych, ale co rusz natrafiałam na jakiś termin, który – w odróżnieniu od tych spotykanych w książkach wydawanych specjalnie dla dzieci i młodzieży – nie był oznaczony cyferką i objaśniony przypisem na dole stronicy. A to Kozacy ustawiali sztorcem spisy, a to książę Bogusław porównywał Rzeczpospolitą do postawu sukna, to znów dziki zdeb siedział na gałęzi... Całymi godzinami tropiłam te wyrazy po encyklopediach i słownikach, zyskując wiedzę wprawdzie średnio przydatną na co dzień, ale mocno satysfakcjonującą.
Reszta zawartości tej półki jakoś mnie nie nęciła. Za to mając, jak mi się zdaje, nie więcej niż dziesięć lat, na samej górze wypatrzyłam jakieś książczysko ewidentnie niemedyczne, mocno opasłe i bardzo sterane wielokrotnym czytaniem. Skoro tak wyglądało, wydedukowałam, że musi być warte zainteresowania. Nazwisko autorki zupełnie nic mi nie mówiło; w odróżnieniu od Sienkiewicza, Prusa i Żeromskiego nie dorobiła się widać potężnego zbiorowego wydania „dzieł wszystkich”. Skojarzeń historycznych z tym nazwiskiem również nie miałam, bo „dymitriady” z całą pewnością w podstawówce się nie przerabiało. Mogłam oczywiście szukać w encyklopedii, ale uznałam że lepiej zabrać się od razu za czytanie. Zaczęłam więc: „Mama wzięła za rękę trzyletnią Madzię…” i w ten sposób wkroczyłam w zaczarowany świat Kossakówki, a później w zwariowaną i barwną przygodę, jaką było życie córek i wnuczek świetnego malarskiego rodu, tytułowych bohaterek Maria i Magdalena (Samozwaniec Magdalena (właśc. Kossak Magdalena)) . Naturalną rzeczy koleją byłoby w tym momencie zapoznanie się ze wspominanymi w książce wierszami Marii i satyrycznymi „kawałkami” Magdaleny, tu jednak napotkałam na poważne trudności: biblioteka dla dzieci, do której jeszcze wówczas zmuszona byłam uczęszczać, nie miała ich w swoich zbiorach. W zamian zainteresowałam się więc książkami, które panny Kossakówny czytywały w dzieciństwie i wczesnej młodości. Bajeczki Jachowicza już znałam, a większość pozostałych, niestety, była również nieosiągalna… za wyjątkiem jednego dzieła, którego czytania kategorycznie zabraniano obu panienkom i ich rówieśnicom. Szybko zorientowałam się, że takowe stoi sobie spokojnie na półce pomiędzy kilkunastoma innymi tomami dzieł zebranych Żeromskiego. Wyczekałam tylko, aż rodzice wybędą na dłużej z domu i rzuciłam się na Dzieje grzechu (Żeromski Stefan (pseud. Zych Maurycy)) , bo o nich mowa, z ponadprzeciętnym zapałem. Zapoznawszy się już wcześniej z treścią określonych medycznych podręczników, nie doznałam jednak takiego szoku, jak nastolatki dorastające w pierwszych dekadach naszego wieku – przynajmniej, jeśli chodzi o owego grzechu konsekwencje, cała zaś jego otoczka wydała mi się nudna i nazbyt egzaltowana. Kiedy po kilku latach (i tak wcześniej, niż zestaw lektur obowiązkowych przewidywał) dorosłam do czytania Żeromskiego, wracać do tej powieści już nie miałam ochoty. A dosłowna erotyka i w ogóle nadmiar fizjologii w literaturze po dziś dzień mnie nie zachwyca… Co nie znaczy, że wówczas skończyłam z „grzeszną” literaturą raz na zawsze. Wiedzę z tego zakresu uzupełniłam za pomocą odkrytej podczas kilkudniowej wizyty u wujostwa książki Małżeństwo doskonałe: Jego fizjologia i technika (Velde Theodor Hendrik van de) , którą musiałam czytać chyłkiem przy lampce nocnej. W klasie VII dałam się porwać owczemu pędowi, zainicjowanemu pogłoską o „niesamowitych momentach” zawartych w powieści Kamienne tablice (Żukrowski Wojciech) ; tylko niewielka garstka zupełnie „nieczytatych” nie połakomiła się na naoczne sprawdzenie jakości tych „momentów”. W bibliotece szkolnej rzeczonej książki nie było, ale autor sensacji miał ją (a raczej mieli jego rodzice) w domu, i chętnie przynosił do szkoły, udostępniając kumplom pożądane fragmenty w męskiej toalecie podczas przerw. Parę przedsiębiorczych osób po prostu wypożyczyło sobie ją w miejskiej bibliotece „dla rodziców”; bibliotekarki bowiem, znając rodzica i wiedząc, że często przysyła potomka po książki, nie stawiały oporu. Rzecz jasna, że i ja zrobiłam to samo. Sceny erotyczne były istotnie dość śmiałe, jak na ówczesny polski standard, ale nie aż tak porywające, bym miała doznawać z tego tytułu jakichś osobistych emocji. Książka natomiast okazała się ciekawa o tyle, że przedstawiała zetknięcie Europejczyka z zupełnie egzotyczną kulturą Indii bez przygodowego sztafażu.

Jaki morał z tej historii? Szkody duchowej żadnej przez te niestosowne książki nie doznałam, za to nie miałam problemu z „zaliczeniem” tych najcięższych lektur szkolnych, bo je już wszystkie miałam dawno za sobą z własnej i nieprzymuszonej woli. Tak więc w moim przypadku ciekawość okazała się pierwszym stopniem do… trawestując wspomnianego na wstępie wieszcza Adama… wpłynięcia na lekturowego przestwór oceanu. Warto było.




(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1036
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 2
Użytkownik: Artola 16.09.2021 10:17 napisał(a):
Odpowiedź na: Zainspirowana jednym z fo... | dot59Opiekun BiblioNETki
Świetna historia!
Użytkownik: yyc_wanda 16.09.2021 17:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Zainspirowana jednym z fo... | dot59Opiekun BiblioNETki
I za to właśnie kocham B-netkę. Za to, że zawsze można tu znaleźć takie ciekawe teksty sprzed lat. Co za wspaniałe wspomnienie dzieciństwa wśród książek!
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: