Dodany: 08.11.2018 00:00|Autor: misiak297

Książka: Ania na uniwersytecie
Montgomery Lucy Maud

2 osoby polecają ten tekst.

Uniwersyteckie lata Ani Shirley


Pamiętam, z jaką przyjemnością czytałem kolejne tomy serii o „Ani z Zielonego Wzgórza”. Pierwszą część poznałem jako nastolatek i szybko zaprzyjaźniłem się z najsłynniejszą bohaterką z tych, które stworzyła Lucy Maud Montgomery. Teraz po latach wracam do książek kanadyjskiej pisarki i właściwie poznaję je na nowo. Czas weryfikuje pewne wrażenia. Niestety, o ile inne powieści Montgomery oferują mi przyjemne zaskoczenie, o tyle kolejne tomy jej najsłynniejszego cyklu rozczarowują. Nie inaczej jest z „Anią na uniwersytecie”.

Tom trzeci przedstawia – jak tytuł wskazuje – uniwersyteckie lata Ani Shirley. Decyzja o opuszczeniu Zielonego Wzgórza nie jest łatwa, a otoczenie nie stara się jej ułatwić wyjazdu. Świetny jest fragment, w którym życzliwe sąsiadki ze szczerej troski starają się ostrzec Anię. Relacjonuje ona:

„Starają się udowodnić mi, że mój wyjazd do Redmondu jest zupełnie nie na miejscu i że niepotrzebnie pragnę się dalej kształcić. Pani Sloane powiedziała mi z głębokim westchnieniem, że na pewno opuści mnie energia, nim zdążę dobrnąć do końca. Oczywiście, po takim powiedzeniu wydało mi się nagle, że jestem biedną ofiarą życia. Pani Eben Wright zaznaczyła, że takie cztery lata w Redmondzie będą kosztowały bardzo dużo pieniędzy; ja oczywiście od razu poczułam się winna wobec Maryli i przez chwilę miałam nawet ochotę zaniechać upragnionego wyjazdu. Pani Jasper Bell wyraziła nadzieję, że uniwersytet nie zepsuje mnie, bo w ogóle tamtejsze życie bardzo źle oddziałuje na skromne dziewczęta. Usłyszawszy te słowa, oczami wyobraźni ujrzałam siebie kroczącą przez ulicę Avonlea z dumnie podniesioną głową i patrzącą z góry na wszystko i wszystkich. Natomiast pani Eliza Wright dodała, że wszystkie dziewczęta w Redmondzie, a zwłaszcza te z uniwersytetu, są pretensjonalnie ubrane i nadęte, i wątpi, czy będę się dobrze wśród nich czuła. Od razu zobaczyłam siebie jako brzydko ubraną, pogardzaną wiejską dziewczynę, zagubioną wśród wspaniałych sal uniwersyteckich.”[1].

Ania jednak wyjeżdża – zdobywa wiedzę, otwiera się na nowe znajomości, osiąga pierwsze sukcesy literackie, zaczyna też coraz poważniej myśleć o małżeństwie. W jej życiu pojawia się istny książę z bajki – Robert Gardner. Czy jednak Ania nie przegapi tego, kto naprawdę jest jej przeznaczony?

Muszę przyznać, że „Ania na uniwersytecie” niestety rozczarowuje. Gdybym nie znał innych powieści Montgomery, musiałbym stwierdzić, że nie umiała ona tworzyć fabuł – a przecież to byłoby niesłusznie krzywdzące. „Ania na uniwersytecie” prezentuje się zresztą pod tym względem lepiej niż „Ania z Avonlea” czy „Ania z Szumiących Topoli” (tam fabuła wydawała się zupełnie przypadkowa). Natomiast trudno oprzeć się wrażeniu, że to powieść pisana na siłę. Trzy lata zostają zamknięte na nieco ponad dwustu stronach. Paradoksalnie uniwersytetu tam najmniej – nie widać w ogóle, aby Ania się kształciła, nie czuje się powiewu uniwersyteckiego życia. Akcja koszmarnie gna, pojawiają się niepotrzebne wątki (pobyt Ani w Valley Road i historia pani Janiny oraz Douglasa), a inne nie zostają rozwinięte (trudno zrozumieć, dlaczego Ania obdarzyła uczuciem Roberta Gardnera, bo tej postaci prawie w powieści nie ma). Większość zdarzeń jest opowiedziana, streszczona, a postaci przeważnie koszmarnie płaskie. Tylko wtedy, gdy Lucy Maud Montgomery rzeczywiście pochyla się nad jakimś wątkiem, widać w tym talent, pazur, emocje (próby pisarskie Ani, historia biednej Ruby Gillis, uroczy Tadzio wkraczający na drogę grzechu). Niestety, to tylko fragmenty. Całość ratują zasygnalizowane wątki poboczne (małżeństwo Janki Andrews, małżeństwo Diany, które musi zmienić jej relacje z Anią, podróż Patty Spofford), a także fantastyczny humor (reprezentowany zwłaszcza przez ciekawskiego Tadzia. Jego pytania i stwierdzenia są bezkonkurencyjne: „Pani Linde rozzłościła się na mnie, bo raz ją zapytałem, czy pamięta czasy Noego. Myślałem, że mi opowie, jak to wtedy było. Aniu, czy ona wtedy żyła? (…) Aniu, kto był ojcem diabła? Muszę to wiedzieć”[2]). Jednak to wszystko nie składa się na spójną całość. Sama bohaterka nie przechodzi żadnej przemiany (chyba że za taką uznać dojrzenie do zrozumienia tego, kogo naprawdę kocha). Pozostaje przez to w gruncie rzeczy nieciekawa – coś nowego przyniesie dopiero „Wymarzony Dom Ani”.

Pojawia się tu też pewna niekonsekwencja, widoczna raczej dla dzisiejszego czytelnika niż dla tego współczesnego Montgomery (znając podejście tamtejszych ludzi do zwierząt). Okazuje się, że Ania – istota o romantycznej duszy, otwarta na piękno świata, a choćby poprzez swoją historię tak wrażliwa na cierpienie, na cudzą krzywdę – nie ma nic przeciwko, żeby zabić kota właściwie bez powodu. To stworzenie zawiniło tylko swoim wyglądem, a także – o zgrozo! – tym, że chciało się właśnie z Anią zaprzyjaźnić. I choć egzekucja się nie udaje, a później zostaje ostro skrytykowana przez inną bohaterkę, fakt pozostaje faktem. Ania wprost przyznaje, że nie lubi kotów – a ja chyba jednak ochłodłem w swojej sympatii dla Ani. To zresztą pewien paradoks – Montgomery była pisarką bardzo otwartą na kwestię zwierząt, rozumiała cierpienie dzieci, gdy ich ukochane czworonogi odchodziły – a w jej powieściach jednocześnie jest sporo usankcjonowanej przemocy względem zwierząt (jedną z rzekomo zabawnych anegdotek w „Ani na uniwersytecie” jest ta o panu Harrisonie, który musiał aż dwa razy powiesić swego psa – druga próba okazała się udana).

Cóż, „Ania na uniwersytecie” nie należy do najlepszych części cyklu pod względem warsztatowym. Szkoda, że tym razem czekało mnie rozczarowanie. Paradoksalne jest też to, że edukacja właściwie nie była Ani do niczego potrzebna. Po wyjściu za mąż Ania przecież zrezygnowała ze swych ambicji, ograniczając się do roli żony i matki. Prorocze były wypowiedziane żartem słowa pana Harrisona: „Po ukończeniu uniwersytetu, trzeba będzie obejrzeć się za mężem”[3]. Cóż, w gruncie rzeczy jest to bardzo smutne. Jednak stanowi znak czasów, w których żyła Montgomery. Dziś jej powieści są trochę jak literacki skansen, który przechował to, co już minęło[4] – i choćby dlatego warto je nadal czytać.

[1] Lucy Maud Montgomery, „Ania na uniwersytecie”, tłum. Janina Zawisza-Krasucka, Nasza Księgarnia, 2001, s. 15.
[2] Tamże, s. 123.
[3] Tamże, s. 91.
[4] Choć warto zaznaczyć, że i dziś można natrafić na podobne postawy, przekonania o roli kobiety. Nie wszystko jednak się zmieniło.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1513
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: