Dodany: 04.10.2018 10:55|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Himalajski eurowestern z metalowymi numerami


Recenzuje: Dorota Tukaj

Remigiusz Mróz to tytan produktywności i mistrz tempa; tego nie mogą mu odmówić nawet najbardziej zagorzali antyfani. W ciągu pierwszych trzech kwartałów tego roku ukazało się aż pięć jego powieści, w tym dwa tomy cyklu z Joanną Chyłką i Kordianem Oryńskim. Oczywiście, literaturę sensacyjną zapewne pisze się łatwiej niż głęboką prozę psychologiczną czy sagę historyczną, przy której każdy szczegół trzeba sprawdzić w wiarygodnych źródłach, mimo wszystko jednak nawet i w tym gatunku niewielu jest twórców aż tak wydajnych (pięć książek rocznie zdarza się opublikować np. Jamesowi Pattersonowi, ale też więcej niż połowa z nich powstaje w kooperacji z innym autorem). Taka szybkość pisania przekłada się na jedną, wbrew pozorom dość istotną, zaletę: czytelnik, który się w jakiś sposób przywiązał do bohatera/-ów, nie musi długo czekać na jego/ich kolejne przygody (jak bardzo jest taki brak ciągłości dokuczliwy, wiedzą wielbiciele należącej do jeszcze innego gatunku, lecz równie emocjonującej monumentalnej sagi George’a R.Martina: na tom drugi i trzeci czekali średnio po dwa lata, na czwarty – pięć, na piąty – sześć, potem zaś minęło siedem, a następnego nadal nie widać…). Tylko czy to wystarczy? Widać, jak bardzo w tej kwestii czytelnicy są podzieleni, ba, wręcz spolaryzowani: jedni przekonują, że Mróz „po prostu trzyma poziom, a nawet i sięga jeszcze wyżej”, a jego ostatnie dzieło „to świetny i wciągający thriller prawniczy, który zaspokoi chyba każde gusta”, „a ci, co nie czytali, niech żałują” – inni z kolei ironizują, że „taśma produkcyjna pracuje bez wytchnienia. Niestety (…) nikomu to na zdrowie nie wychodzi”, określają zastosowane przez autora rozwiązania fabularne jako „szczyt absurdu i głupoty”, a dialogi jako „sztuczne i po prostu idiotyczne” i doradzają mu: „niech czasem stanie z boku i obiektywnie oceni swoją twórczość, bo jeszcze chwila i będzie karykaturą samego siebie”[1].

O czytelniczy obiektywizm wcale w tym przypadku niełatwo, z kilku powodów.

Primo: Chyłka nie jest postacią, która daje się polubić od pierwszego wejrzenia, czy raczej pierwszego czytania, i nie tylko z powodu lekkomyślności, podatności na nałogi i niemal patologicznej skłonności do podejmowania wszelkiego możliwego ryzyka (co, niestety, już znalazło pewien oddźwięk w jej stanie zdrowia). Jest też butna, pyskata, arogancka; w stosunku zarówno do bliskich, jak też do klientów i przełożonych pozwala sobie na zachowania, których z grzeczności nie wypada nam określić słowem mocniejszym niż „niegrzeczne”. Nie chcielibyśmy mieć takiej zołzy w rodzinie ani pracować z nią biurko w biurko, prawda? Nawet jako sąsiadka pewnie by nas irytowała. A jednak kiedy się zorientujemy, że ta jej odstręczająca poza to tylko „czerep rubaszny”, pod którym skrywa się istota boleśnie i być może nieodwracalnie okaleczona, robi się jakoś żal i zaczynamy jej jeśli nie otwarcie, to podświadomie życzyć, żeby spotkało ją coś dobrego. A poza tym kocha heavy metal i książki (w tym wzmiankowaną na wstępie „Pieśń Lodu i Ognia”), więc w jakimś sensie jest bratnią duszą pewnej grupy czytelników. Skoro jest – to i wybaczamy jej ciut więcej, niż gdyby takową nie była…

Secundo: oczywiście, wolimy fabuły na wskroś realistyczne, choć nie zawsze jesteśmy w stanie ocenić ich przystawalność do rzeczywistości, nawet gdy rozgrywają się w czasach nam współczesnych. Polski czytelnik raczej nigdy nie służył w amerykańskiej armii, amerykański nie zetknął się z rosyjską mafią, rosyjski nie uczestniczył w rozprawie we francuskim sądzie itp., itd. Nawet w tym samym kraju, powiedzmy, agent ubezpieczeniowy niekoniecznie zna dokładnie szczegóły pracy prawnika czy policjanta i na odwrót, tak więc jeśli chodzi rozmaite detale środowiskowe, po prostu wyjściowo zakładamy, że autor przedstawia je zgodnie z prawdą. Są jednak i wątki, do których trudno tę zasadę zastosować – z reguły chodzi o jakieś ponadstandardowe możliwości bohaterów. Na przykład: w to, że dwudziestoparolatek, który ledwie wstał w Niemczech zza biurka i dopłynął do Ameryki, zaraz doskonale mówi po angielsku, jeszcze można uwierzyć, ale że z taką samą łatwością nabywa umiejętności strzelca wyborowego, jeźdźca, myśliwego etc., nie robiąc najmniejszego błędu ani w starciu z rozjuszonym niedźwiedziem, ani w pojedynku z człowiekiem od dzieciństwa zaprawianym w sztukach walki – to już prawie baśń z tysiąca i jednej nocy! A przecież przygodami tego młodego człowieka, znanego jako Old Shatterhand, entuzjazmowała się swego czasu nie tylko dzieciarnia! Może więc historię, w której nasza bohaterka, niedysponująca nadmiarem kondycji fizycznej, ze zdrowiem nieco nadwyrężonym wskutek grzechów młodości, w mgnieniu oka pokonuje swoje ograniczenia i zdobywa się na wyczyn nie do pomyślenia dla większości zawodowych sportowców, należy potraktować z podobnym przymrużeniem oka, jako swoisty prawniczy eurowestern?

Tertio: odkąd istnieje literatura, odtąd wiadomo, że nie ma utworu, który by zadowolił wszystkich czytelników bez wyjątku. Bo ten chce wartkiej akcji, dla owego tempo może nie istnieć, byle bohaterowie byli dostatecznie skomplikowani psychologicznie; ktoś nie wyobraża sobie zakończenia bez happy endu, który to dla kogoś innego jest przejawem ckliwego sentymentalizmu; jednego rażą mocne słowa, drugiego niewybredny lub nazbyt abstrakcyjny humor, trzeci z kolei nie jest w stanie doznać satysfakcji przy żadnym tekście, którego nie doprowadzono do językowej perfekcji. A jeśli dana książka pasuje do naszych preferencji w 50 czy 75 procentach, a w tym pozostałym odsetku wręcz odwrotnie, to jak ją obiektywnie ocenić?

Nie da się zaprzeczyć, że historia opowiedziana w „Kontratypie” zdaje się odrobinę fabularnie przeszarżowana, tak pod względem samej konstrukcji intrygi, jak i realności poszczególnych jej elementów. Bo czegóż my tu nie mamy?
Oskarżenie o morderstwo, wysnute na podstawie… właściwie trudno powiedzieć czego, bo obiektywnego dowodu nikt nie widział, choć co i raz ktoś się zarzeka, że jest w jego posiadaniu. Porwanie i szantaż.
Pobicie (nie pierwsze, po którym nasi bohaterowie nadzwyczaj szybko wracają do zdrowia). Niezmiernie wyrafinowany stalking.
Manipulowanie właściwie każdym, kto jest w jakimś stopniu w sprawę włączony.
Wysoce zagadkowe powiązanie tych wydarzeń ze sprawą sprzed lat, której nikt oprócz Chyłki nie pamięta albo nie chce sobie przypomnieć, a która budzi drobne wątpliwości natury chronologicznej: skoro akcja dzieje się mniej więcej w czasie rzeczywistym – w tym przypadku nie wcześniej niż w roku 2017, na co wskazuje kilka detali, np. tytuł popowego hitu „Despacito” i aluzja do prezydenta Trumpa – to od owych zdarzeń upłynęło równo dwie dekady. Żeby móc bronić klienta, Chyłka musiała wtedy mieć co najmniej 25 lat (19 + 5 + czas między uzyskaniem dyplomu a rozpoczęciem aplikacji + pół roku potrzebne na wdrożenie aplikanta do zastępowania pełnoprawnego adwokata na sali sądowej) – teraz zatem co najmniej 45?
Dalej, fantastyczne przeistoczenie pewnego osobnika „na tyle, że nie rozpoznałaby go Face ID na jego własnym iPhonie”[2] (ale głosu chyba mu nie zmieniono?...) i równie niesamowity podróżniczo-sportowy wyczyn Joanny, po którym, gdyby była postacią realną, powinny przed nią klęknąć wszystkie sławy światowego himalaizmu. Ale załóżmy, że jest to przede wszystkim powieść przygodowa; nie czepialiśmy się Old Shatterhanda ani Jamesa Bonda, nie czepiajmy się i Chyłki z Zordonem…

Jednakże nawet eurowestern powinien spełniać pewne standardy techniczne, których dotrzymanie przy tak szybkim tempie pisania może nie być łatwe. Bo każdy autor może się potknąć stylistycznie czy językowo, i jeśli tylko ma dość czasu, by swój tekst przeczytać po raz drugi i trzeci, to i stosowne poprawki naniesie (spójrzmy na zachowane w zbiorach muzealnych manuskrypty różnych znanych dzieł – ile na nich dopisków i skreśleń!). A jeśli tego czasu nie ma…

Jeśli nie ma, to się może zdarzyć:
– niemal dosłowne powtórzenie tego samego porównania: „zaciągnął się głęboko papierosem, jakby ten był inhalatorem ze sterydami, a on miał atak astmy”[3]; „Magdalena odpaliła marlboro lighta i zaciągnęła się tak głęboko, jakby była astmatykiem, a papieros był inhalatorem”[4];
– nadużycie podmiotów zastępczych: „…dostrzegli, że grupa mężczyzn nagle przyspieszyła. Gdyby w tej chwili dwoje prawników się odwróciło i ruszyło szybkim krokiem w stronę Argentyńskiej, być może uniknęliby spotkania”[5] („dwoje prawników” to ci sami, którzy „dostrzegli”); „Kordian wątpił… (tu dwuzdaniowe wyjaśnienie, w co wątpił). – To się okaże – odparł Oryński i spróbował…”[6]; „Była to wieloletnia asystentka McVaya, z którą widzieli się tuż po pogrzebie imiennego partnera”[7] (wskutek tego możemy się zdziwić: czyżby pochowano nie tegoż McVaya, tylko Żelaznego, który wszak jeszcze przed chwilą żył i miał się dobrze?);
– niezręczne określenie: „ręka sprawiała wrażenie nie do odratowania”[8];
– błąd w odmianie rzadko używanego wyrazu: „nie słuchały zapiewajło, ale mnie”[9];
– a nawet, niestety, błąd ortograficzny: „owładnięta rządzą zdobycia góry”[10].

To wszystko, niestety, cokolwiek przeszkadza w lekturze i sprawia, że oceniamy ją nieco niżej, niż gdyby jej strona techniczna była bez zarzutu. Mimo tego jednak… cóż, skłamałabym, mówiąc, że po następny tom cyklu nie sięgnę. Zwłaszcza, jeśli znajdą się w nim namiary na kolejne „metalowe i jednocześnie balladowe numery”[11], których będzie można słuchać przy czytaniu…

[1] Wszystkie cytaty z recenzji – ze strony http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4860112/kontratyp.
[2] Remigiusz Mróz, „Kontratyp”, Czwarta Strona 2018, s. 502.
[3] Tamże, s. 183.
[4] Tamże, s. 314.
[5] Tamże, s. 184.
[6] Tamże, s. 270.
[7] Tamże, s. 299.
[8] Tamże, s. 198.
[9] Tamże, s. 174.
[10] Tamże, s. 453.
[11] Tamże, s. 214.

Autor: Remigiusz Mróz
Tytuł: Kontratyp
Wydawnictwo: Czwarta Strona, 2018
Liczba stron: 532

Ocena recenzenta: 3,5/6



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 977
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: