Dodany: 07.09.2018 07:57|Autor: Bibliomisiek

Książka: Kroniki portowe
Proulx Annie E.

1 osoba poleca ten tekst.

Rzuć to wszystko, co złe


„Najlepsze wyjście wiedzie zawsze na wskroś”[1].

Jeśli wierzyć wywiadom z Annie Proulx, „Kroniki portowe” wzięły się z potrzeby odreagowania przygnębiającej wymowy wcześniejszej powieści „Pocztówki”. Struktura „Kronik...” jest zresztą dość przejrzysta i mniej więcej od połowy wiadomo, w którą stronę zmierzają, ale jednocześnie ta opowieść o nieudaczniku, który zmieniając otoczenie, usiłuje wyzwolić się z toksycznego dziedzictwa, miała być w pewien sposób archetypiczną historią o tym, że z każdego piekła można się wydobyć, a każdy wart jest tyle samo co inni, nawet jeśli trudno mu w to uwierzyć. Zauważalna prostota w nakreśleniu postaci ciąży w stronę przypowieści bardziej niż w stronę realistycznego dramatu. To samo dotyczy kluczowych rozwiązań fabularnych. A jednak te rozwiązania – o dziwo – całkiem dobrze się sprawdzają.

Dzieje się tak dlatego, że Proulx nie koncentruje się tylko na swoim głównym bohaterze, lecz także starannie obudowuje jego historię innymi ludźmi i specyficznym, nowofundlandzkim folklorem. Zresztą początkowo można złapać się na tym, że nasz „przegryw” drażni tępą bezwolnością. Ba – nawet kluczowa decyzja o wyjeździe do Kanady zostaje w zasadzie podjęta za niego przez energiczną ciotkę. Dopiero z czasem uczymy się Quoyle’a akceptować, w miarę tego jak wrasta w nowe środowisko portowego miasteczka. Praca w redakcji niewielkiej miejscowej gazety to dla niego próba ognia – ma za zadanie opisywać wypadki samochodowe, a w takowym zginęła jego żona. Właściciel gazety Jack Buggitt jest jednak człowiekiem mądrym i szybko orientujemy się, że przydzielone podwładnym tematy uderzają w ich najskrytsze traumy, umożliwiając ich wewnętrzne przepracowanie. Dopiero po konfrontacji z przeszłością Quoyle będzie gotów przebudować obraz samego siebie, a w końcu – zająć się swoim nowym życiem. Symbolicznym wyrazem zmiany jest objęcie przez niego kolumny „Kronika portowa”, zamiast tej o wypadkach. Tu zresztą każdy nosi w sercu ukryte drzazgi, o których dowiadujemy się z czasem – bądź całkiem jawne rany – jak sam Jack Buggitt, który po utonięciu syna obsesyjnie patroluje przybrzeżne wody.

Bo też morze jest niezbywalnym elementem tożsamości Nowofundlandczyków. Mieszkająca niegdyś w Vermont pisarka odbyła osiem czy dziewięć podróży do fascynującej ją Nowej Fundlandii i „Kroniki portowe”, suto okraszone marynistycznymi smaczkami, stanowią dobitny wyraz tej fascynacji. Epickie wyspiarskie pejzaże są świadkami i uczestnikami ludzkich dramatów, a zmiany pogodowe na romantyczną modłę wtórują napięciom w życiu bohaterów. W opisie Nowej Fundlandii nieodzowne jest też dziedzictwo przeszłości. Na marginesie powieści cały czas czuje się oddech zmieniającego się świata – świetność rybackiego rzemiosła należy już do historii i folkloru, a wyrazem zmian cywilizacyjnych są też zmiany w zawartości gazety. Przy tym spojrzenie Proulx jest zupełnie inne niż pochodzących z tych stron pisarzy pokroju Michaela Crummeya i Alistaira MacLeoda. Oni reprezentują dwa oddzielne pokolenia, ale obaj żyli wśród tamtejszych rybaków, ona zaś jest zafascynowaną Nową Fundlandią przyjezdną. Warto ich perspektywy skonfrontować ze sobą.

Niebagatelną część klimatu „Kronik Portowych” tworzą cytaty otwierające poszczególne rozdziały. Oryginalną kopalnią metafor okazała się „Księga Węzłów” Clifforda W. Ashleya – opublikowany po raz pierwszy w 1944 roku, mający dziś status marynistycznej klasyki, największy na świecie leksykon sztuki wiązania lin. Autor (1881–1947) poświęcił swemu dziełu 11 lat pracy i zgromadził w nim ponad 3800 haseł. W tym kontekście szkoda, że w niniejszym wydaniu „Kronik portowych” wydawca zrezygnował z obecnych w oryginale ilustracji do poszczególnych haseł-węzłów. Przybliżały one i uzupełniały to, co przez taki, a nie inny wybór miała na myśli autorka i stanowiły integralną część książki. Pasowałyby też do zaprojektowanej z wielkim smakiem okładki. Natomiast – co dalece ważniejsze – dobrą decyzją okazało się ponowne przetłumaczenie powieści. Jędrzej Polak z wyczuciem odtworzył specyficzny, oparty w dużej mierze na równoważnikach zdań styl Proulx. Ta niełatwa formuła nie musiała sprawdzić się w wersji polskiej, ale dzięki językowemu wyczuciu tłumacza manewr ten w pełni się udał i efekt jest bardzo naturalny i jednocześnie przekład ten jest znacznie bliższy tekstowi oryginalnemu niż poprzedni.

W tle epizodów, z których splecione są losy bohaterów „Kronik...”, przewijają się rzecz jasna przede wszystkim anegdoty marynistyczne, czasem zaskakujące, jak ta o odwiedzającym port w Killick-Claw dawnym jachcie Hitlera – jego historia wzorowana jest luźno na dziejach budowanej dla Hermanna Goeringa jednostki „Groote Beer”, która wskutek sabotażu szkutników nigdy nie trafiła do zleceniodawcy, za to w kolejnych prywatnych rękach i po wielu remontach pływa do dzisiaj. Właśnie obudowanie historii Quoyle’a materią detali życia rybackiego miasteczka szczęśliwie odebrało jej nadmierną deklaratywność i uchroniło od banalności. Wtopiona pomiędzy nieproste życiorysy a obezwładniający potęgą nowofundlandzki pejzaż, nabiera naturalności i terapeutycznej mocy. Miłość możliwa jest.

[1] Robert Frost, „Sługa do sług”, cyt. za: J. Brodski, „Pochwała nudy” [w:] tenże, „Pochwała nudy”, wybór i oprac. S. Barańczak, przeł. A. Kołyszko i M. Kłobukowski, Znak, 1996, s. 90.

[Recenzja pochodzi z mojego bloga]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 751
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: