Dodany: 29.08.2018 13:37|Autor: dot59
Realia przebrzmiałe, lecz ludzie tacy sami
Miałam w swoim życiu fazę fascynacji westernem, ale to było dość dawno; po kilkakrotnym przeczytaniu każdej z kanonicznych powieści Maya i obejrzeniu (często też niejednorazowym) praktycznie wszystkich emitowanych w latach 60–70 westernów jakoś mi ten entuzjazm osłabł i jeśli jeszcze czasem do tej tematyki wracałam, to po to, by jeszcze raz popatrzeć na grę konkretnego aktora (na ogół Mitchuma w „El Dorado” i „Rzece bez powrotu”) lub usłyszeć konkretną balladę; ten drugi powód stracił rację bytu z chwilą, gdy stało się możliwe błyskawiczne wyszukanie i odtworzenie piosenki lub tematu dźwiękowego z dowolnego filmu za pośrednictwem znanego wszystkim serwisu. Więc jeśli wzięłam się za ponad osiemsetstronicowe tomiszcze „Na południe od Brazos”, to nie dlatego, że western, ale dlatego, że McMurtry, autor mistrzowskich „Czułych słówek”. Długo lekturę odkładałam, bo foliału tej objętości nie sposób zabrać do czytania w aucie, do łóżka przed zaśnięciem też niełatwo, nie mówiąc już o schowaniu pod biurkiem w pracy. Za to sprężywszy się w okolicznościach urlopowych, połknęłam go w dwa dni. I, tak jak przewidywałam, warstwa przygodowa – te wszystkie kradzieże koni, spędy bydła, ucieczki przed Indianami – zupełnie mnie nie wciągnęła. Przez te partie tekstu gnałam szybciej, zwracając uwagę jedynie na opisy. Tym, co mnie fascynowało, były profile psychologiczne postaci i relacje międzyludzkie.
Oto starzy pogranicznicy, Augustus McCrae i Woodrow Call, którzy zjedli zęby na utarczkach z Indianami i Meksykanami, a w czasach względnego pokoju nie bardzo już wiedzą, jak żyć. Nawet ich handel bydłem to nie taki zwyczajny handel, a o normalnym życiu rodzinnym w ogóle nie ma co mówić. Może jeszcze Gus dałby się okiełznać odpowiedniej kobiecie, ale ta jedyna akurat chwilowo pozostaje poza jego zasięgiem; Woodrow zaś tkwi w beznadziejnym starokawalerstwie, niezainteresowany nawet doraźnym zaspokajaniem żądz przy udziale jedynej w miasteczku nierządnicy (była kiedyś i inna… i może właśnie stąd jego samotność?). McCrae, przy wszystkich swoich dziwactwach, ma w sobie coś w rodzaju ciepła i daje się polubić; Call wydaje się pozbawiony uczuć, jakby wyciosany z kamienia… ale to właśnie on dokonuje rzeczy niemal niemożliwej, byle tylko spełnić ostatnią prośbę przyjaciela.
Oto ich wychowanek, nastoletni sierota Newt … to znaczy, na pewno półsierota, bo matka zmarła, nim podrósł, a co do ojca… cóż, wszak wszyscy wiedzą, czym trudniła się Maggie, więc ojcem mógł być właściwie każdy mężczyzna, który w swoim czasie odwiedzał pięterko nad knajpą w Lonesome Dove… ale też wszyscy widzą, do kogo chłopak staje się coraz bardziej podobny, tylko po co mu o tym mówić? Zanim Newt to w końcu usłyszy, przeżyje pierwszą miłość (nieodwzajemnioną), pierwszą walkę, pierwszą śmierć bliskiego znajomego.
Oto Lorena, której uroda i wdzięk przysparzają samych kłopotów (chociaż równocześnie pozwalają zarabiać na życie). Jakże ona marzy o wielkiej miłości, o tym, że któryś z klientów, oczywiście w sile wieku, przystojny i zamożny, a nie żaden smarkacz bez grosza przy duszy ani tym bardziej obszarpany i niedomyty pijaczyna, zabierze ją w końcu do San Francisco, gdzie wszystko będzie inaczej! Więc kiedy zjawia się okryty złą sławą Jake Spoon, wypisz wymaluj kochanek z marzeń, gotowa jest na wszystko. On – niekoniecznie, ale tak wypadnie, że kawałek drogi jednak przejdą razem…
Oto Klara; przed laty nie poślubiła ukochanego mężczyzny, wybierając tego, po którym spodziewała się zapewnienia stabilizacji. Prawda okazała się trochę inna, a życie twardsze, niż oczekiwała. A kiedy powraca ten, któremu w końcu mogłaby dać szansę, okoliczności się zmieniają i Klara podejmuje decyzję, która jej zdaniem będzie najkorzystniejsza dla co najmniej dwóch innych osób.
Oto July – szeryf z przypadku i mąż z przypadku, który nie umie ani zapewnić bezpieczeństwa sąsiadom, ani utrzymać przy sobie żony. Jego podróż w poszukiwaniu sprawcy nieszczęśliwego wypadku, w którym stracił życie jego brat, byłaby nawet zabawna, gdyby nie to, co się wydarzy w międzyczasie…
Świetne są te wszystkie charaktery, nawet drugoplanowe; weźmy jeszcze kucharza Bolivara, który ma dom po drugiej stronie granicy, ale woli spędzać czas ze swymi chlebodawcami niż z żoną, albo pojawiającego się ledwie w paru scenach Wilbargera (co taki człowiek, jak on, robi na prerii z tym swoim Miltonem i podręcznikiem łaciny?) i beznadziejnie zakochanego Chlusta Boggeta, i owładniętego jeszcze bardziej beznadziejnym uczuciem (ale też chyba poczuciem braku perspektyw) Xaviera Wanza…
Równie dobre są dialogi, właściwie niezależnie od tego, kto i z kim rozmawia – żywe, dźwięczne, nie zanadto zarchaizowane ani – przeciwnie – uwspółcześnione, miejscami dosadne, ale nie do stopnia, który by czytelnika przyprawiał o niesmak.
Postaci i sytuacji jest tak dużo, że nawet nie bardzo można mieć autorowi za złe drobnych omyłek w szczegółach (na stronie 164 do ekipy poganiaczy bydła zostają wybrani Jimmy i Ben Raineyowie, po czym na stronie 216 ni stąd, ni zowąd jeden z nich zostaje Charliem; gdy Klara wspomina swoich synów, dowiadujemy się, że „pierworodny, Jim, kasłał od urodzenia aż do śmierci, umarł zaś, mając zaledwie rok”[1], pozostali zaś dwaj pomarli jeden po drugim w wieku lat sześciu i siedmiu, po czym w którymś dialogu pada stwierdzenie: „mój Jimmy był zupełnie dziki. Nie mogłam sobie dać z nim rady, choć nie dożył nawet dziesięciu lat”[2]). Podejrzewam, że większość czytelników jednak nawet tego zauważy, a jeśli nawet, w żadnym stopniu im to lektury nie popsuje. I dobrze, bo warta jest tego, by doczytać do końca.
[1] Larry McMurtry, „Na południe od Brazos", przeł. Michał Kłobukowski, wyd. Vesper, 2017, s. 578.
[2] Tamże, s. 685.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.