Dodany: 14.08.2018 19:24|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

Trochę kości, trochę wspomnień


Cykl powieściowy z Tempe Brennan to coś, czego nie czytam jednym ciągiem z co najmniej trzech powodów: po pierwsze, nie zawsze mam pod ręką ten tom, na który akurat wypada kolejka (wskutek czego zaczęłam bodaj od trzynastego, potem po dwóch czy trzech pierwszych wpadł mi w ręce szesnasty, a to mi trochę zepsuło przyjemność śledzenia zdarzeń z prywatnego życia bohaterki), po drugie, trochę się obawiam, żeby mi się nie przejadły rozbudowane i detaliczne opisy jej czynności zawodowych (generalnie uwielbiam kryminalistykę, każdy jej element: toksykologię, daktyloskopię, analizowanie śladów materialnych, więc także i antropologię sądową, w ramach której jednak mają miejsce dość makabryczne sytuacje), po trzecie wreszcie, muszę mieć zachomikowane jakieś stosowne lektury na wypadek, gdybym akurat potrzebowała czegoś mocno wciągającego, a przy tym stosunkowo lekkiego w czytaniu i niebudzącego zbyt głębokich emocji. Właśnie taką potrzebę miałam teraz.

Kości w proch (Reichs Kathy (Reichs Kathleen J.)) zaczynają się, zupełnie nietypowo, wspomnieniami z dzieciństwa. Rodzinny dramat, przeprowadzka do domu babki, pierwsza w życiu przyjaźń z nieco starszą dziewczynką, wprowadzającą małą Tempe w świat poezji. A potem Évangéline i jej siostra znikły bez śladu. Teraz, po czterdziestu latach, w ręce Tempe trafia zdekompletowany szkielet młodej dziewczyny, pochodzący ponoć z Nowego Brunszwiku - tego regionu, do którego dopiero co wracała pamięcią. Zaś Andrew Ryan (który prywatnie wciąż zachowuje się nieprzewidywalnie, ostatnio jakby nieco bardziej „na nie” niż „na tak”), pracuje nad sprawą zaginięcia trzech nastolatek. Ślad po nich kompletnie zaginął, znaleziono za to trzy inne. Niestety, za późno, by im pomóc. Ostatnia z nich, wyłowiona z wody w jakiś czas po zgonie, właśnie trafiła do pracowni Tempe...

Rozwiązanie każdej z tych zagadek i ustalenie, czy i w jaki sposób są ze sobą powiązane, wymaga, rzecz jasna, mnóstwa czasu i wysiłku, tak od Brennan, Ryana i pracującego z nimi policjanta nazwiskiem Hippo (zdrobnienie od Hippolyte) Gallant, jak i od paru osób, które udzielają im wsparcia przy bardziej specjalistycznych analizach. Z nieoficjalną i niezupełnie chcianą pomocą przychodzi także zwariowana i niekonwencjonalna Harry, właśnie rozwiedziona z piątym, a może szóstym mężem, wskutek czego Tempe ma jeszcze na głowie zadbanie o bezpieczeństwo siostry. Ale w końcu zyska odpowiedź na wszystkie nurtujące ją pytania. Może oprócz jednego, natury prywatnej, ale z tym to pewnie poczekamy do końca cyklu...
Wrażenia, rzec można, już tradycyjne. Harry jest megairytująca, ale też momentami zabawna; sposób, w jaki Tempe opisuje wygląd i zachowanie siostry, Ryana, kolegów z pracy czy przepytywanych świadków - niezmiennie złośliwy, lecz jakże przy tym trafny; stopień zagmatwania spraw - wystarczający, by podczas czytania zagłębić się całą sobą w akcję, nie myśląc o kolejnym dniu pracy.

Jedyne, co (też, niestety, już tradycyjnie) zgrzyta, to usterki translatorskie. W tym tomie kiksów medycznych nie ma tylu, co w niektórych innych, ale za to jeden z nich jest tak potężny, że aż niewiarygodny: „To oznacza, że szyszynki nie były jeszcze zrośnięte z trzonami kości długich”. Redakcja w dobrej wierze zaopatrzyła ten nonsens skądinąd trafnym przypisem, objaśniającym naturę szyszynki („szyszynka – jeden z gruczołów wewnątrzwydzielniczych; wydziela substancje hormonalne: melatoninę, noradrenalinę, serotoninę (przyp. red.)”), nie zastanawiając się jednak nad tym, w jaki sposób ów gruczoł miałby się rozmnożyć, a potem wypełznąć z wnętrza czaszki i przemieścić się w obręb kończyn... W oryginale mamy „epiphyses” („przynasady”); jedna ze starych i niepoprawnych łacińskich nazw szyszynki to „epiphysis cerebri”, ale nie sama „epiphysis”. Jeśli nawet ktoś między tymi terminami nie widzi różnicy, to przecież chyba powinien się połapać, że skoro coś znajduje się w mózgu, z kośćmi długimi z pewnością nie ma kontaktu, już nie mówiąc o zrastaniu się z ich trzonami!
Pomiędzy chorobami zakaźnymi, jakie Tempe rozważa jako możliwy czynnik przyczynowy zmian w obrębie jednego z badanych szkieletów, pojawia się „malinka”. Takiej choroby nie ma. Angielskie „yaws” nawet prosty, nieprofesjonalny słownik tłumaczy jako „frambezja”; inna nazwa tej tropikalnej zarazy to „malinica”, co brzmi zdecydowanie mniej przyjemnie niż „malinka”, ale za to poprawnie.
Są i potknięcia niemedyczne. Na pogrzebie zjawiają się „Rodziny Daessees. Lees”. Czytelnik nie musi, ale tłumacz powinien wiedzieć, że angielskie „-s” w tym przypadku znaczy tyle, co „-owie” w „Nowakowie”. Czyli jeśli w oryginale widzimy „Daessees. Lees”, to znaczy, że mamy do czynienia z kilkoma przedstawicielami rodzin Daessee i Lee (czego potwierdzenie znajdujemy chwilę potem, gdy na scenie pojawia się babcia Lee). Prócz tych nazwisk niepotrzebnie pozostawiono w oryginalnym brzmieniu „sałatkę Nicoise” (posiadającą przecież polską nazwę „sałatka nicejska”) i „Eeeyore” (którego u nas znamy od blisko stu lat jako Kłapouchego).

Ale oczywiście tych parę niefortunnych sformułowań nie popsuło mi przyjemności kolejnych odwiedzin w pracowni dr Brennan, przy okazji których poznałam pewien interesujący wycinek z dziejów historii Kanady (uwielbiam te prelekcje popularnonaukowe, które bohaterka wygłasza w przestrzeń przy okazji badania poszczególnych spraw!). Ciekawe, o czym się dowiem następnym razem?

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 284
Dodaj komentarz
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: