Planując pogłębianie znajomości przedrebelianckich perypetii najsłynniejszego pilota Galaktyki, jakoś przeoczyłam fakt, że pewna ich część została wywołana z niebytu – to prawie niewiarygodne! – zaraz po wydaniu książkowej wersji „Nowej nadziei”, a jeszcze przed premierą „Imperium kontratakuje”; w latach 1979-80 Brian Daley opublikował trzyczęściowy cykl „Przygody Hana Solo”. Ann C. Crispin stworzyła swoją „Trylogię Hana Solo” kilkanaście lat później, ostatnią część dedykując pamięci właśnie zmarłego Daley’a i umieszczając w ostatnim tomie nawiązania do jego pionierskich opowieści. Zaległość wypadało nadrobić, zamiast więc sięgnąć po ambitniejsze lektury, przez cały weekend raczyłam się kolejnymi odcinkami kosmicznego westernu.
Wszystkie trzy epizody rozgrywają się w tym samym okresie, mniej więcej w dwóch ostatnich latach przed mimowolnym wplątaniem się Hana w pomoc jego przyszłej żonie, a co za tym idzie – w sprawy Rebelii. Daley świetnie rozwinął jego postać: Han jest tak niemożebnie przemądrzały, samolubny, interesowny, cyniczny, pyskaty i brawurowy, jak tylko można – a jednak przecież daje się lubić, choćby za to, że ma aż dwie niewzruszone zasady moralne: za żadne pieniądze nie podejmie się handlu niewolnikami ani ich transportu, za to wszystko jest gotów poświęcić, by ratować jedynego przyjaciela Chewiego, a w dalszej kolejności swój nieoceniony statek, „Sokoła Millennium” (tu przez tłumaczy tomu I i III zwanego „Tysiącletnim Sokołem”, a II - „Sokołem Tysiąclecia”). Od czasu do czasu spotyka kogoś, kto potrafi ten „czerep rubaszny” młodego pilota przejrzeć i powiedzieć mu, co o tym sądzi – tak, jak Rekkon w tomie I: „Gruboskórność i fałszywa znieczulica są częstym sposobem ukrywania ideałów, kapitanie. Chronią idealistów przed kpinami i żartami głupców i tchórzów. Ale jednocześnie to działa demobilizująco, a także często sprawia, że próbując w ten sposób chronić te wartości, zatraca się je”. Ale zanim do niego ta prawda w pełni dotrze, Han systematycznie poprawia sobie samopoczucie głośnym oznajmianiem, że wszystko, co robi, robi dla pieniędzy, albo, w ostateczności, dla przygody (a nie, na przykład, jak w „Utraconej fortunie”, w porywie ukrytego współczucia dla dawnego kolegi, żyjącego w biedzie i we współpracy z Hanem upatrującego szansy na poprawę sytuacji materialnej) i równie głośnym wykłócaniem się o należne honoraria. A że przy okazji ewentualnie komuś pomoże… ach, to nieważne, byle mu tylko zapłacono!
Część pierwsza,
Han Solo na krańcu gwiazd (
Daley Brian)
, zaczyna się od zlecenia, którego Han wcale nie ma ochoty wykonać. Ale w zasadzie musi, bo po załatwieniu dostawy broni dla zbuntowanych osadników na Duroonie ledwie udało mu się wyrwać z długich łap Espo – organizacji równie przyjaznej dla mieszkańców Wspólnego Sektora, jak KGB dla ludności sowieckiej Rosji – a statek wymaga sporych i kosztownych napraw. Gdy Han udaje się do nielegalnej stacji remontowej, funkcjonującej na jakiejś mało znanej planetce Sektora, dowiaduje się, że jej właściciel, słynny Doc, który z każdą jednostką latającą jest w stanie zrobić niemal wszystko, zniknął bez śladu. Córka Doca, Jessa – najwyraźniej przedtem wiążąca z przystojnym przemytnikiem jakieś nadzieje, lecz rozczarowana jego nonszalanckim podejściem do związków – proponuje mu transakcję wiązaną: „Sokół” dostanie wszystko, co trzeba, a w zamian za to jego właściciel przewiezie z miejsca na miejsce grupkę osób. Banalne zadanie, nieprawdaż? Tyle, że już po jego rozpoczęciu okazuje się, iż, po pierwsze: zanim Han wsadzi na pokład swoich przyszłych pasażerów, musi wraz z nimi wziąć udział w ryzykownej misji; po drugie: jeśli nawet ta zakończy się powodzeniem, i tak nie wiadomo, czy dotrą do celu, bo najprawdopodobniej jedna z tych osób jest zdrajcą gotowym na wszystko; po trzecie wreszcie: o ile jednak dotrą, raczej nie będzie to żadna cywilizowana planeta z kosmoportem, w którym będzie można podróżnych spokojnie wysadzić i ruszyć w dalszą drogę… Akcja nie stoi w miejscu ani przez chwilę, a momentami robi się bardzo gorąco! Han, Chewie i garstka ich towarzyszy są wypisz, wymaluj jak Old Shatterhand i Winnetou, którzy w towarzystwie ledwie kilku zacnych westmanów uwalniają zaprzyjaźnionego więźnia z rąk kilkusetosobowej hordy Siuksów czy też udaremniają napad na pociąg równie licznym i jeszcze lepiej uzbrojonym bandytom… Tylko sceneria i rekwizyty cokolwiek się różnią; wśród tych ostatnich wyróżnia się zwłaszcza zmechanizowany asystent, przydzielony Hanowi na czas podróży (a właściwie dwóch asystentów, bo robot Bollux, sam w sobie pożyteczny, stanowi równocześnie ukrycie i środek transportu dla myślącego modułu komputerowego, Błękitnego Maxa). Ale technika techniką, a o powodzeniu brawurowych przedsięwzięć i tak ostatecznie decyduje czynnik ludzki…
Na początku części drugiej -
Zemsta Hana Solo (
Daley Brian)
- może się wydawać, że załoga „Sokoła”, mając dość dziwnych i niebezpiecznych przygód, zapragnęła stabilizacji: Han prowadzi… improwizowane kino dla insektoidalnych mieszkańców planety Kamar. Jednak już niebawem musi się w pośpiechu ewakuować i rozglądać za kimś, komu mógłby zaoferować swoje usługi przewozowe za godziwą cenę. Zlecenie trafia się szybko i choć wydaje się nieco podejrzane, Han ani przez chwilę nie przypuszcza, czego od niego zażądają, gdy wyląduje na Lurze, planecie pokrytej wiecznym śniegiem i zamieszkałej głównie przez spokojny lud, z aparycji podobny do Ewoków (mniej więcej w takim stopniu, jak biały niedźwiedź do czarnego). A kiedy się zorientuje, w czym rzecz, w obronie garstki luriańskich autochtonów stanie do walki z bezwzględnymi gangsterami, choć zdaje sobie sprawę, że może w ten sposób utracić całe honorarium. Ale szczęście mu sprzyja: on wie, gdzie i kiedy ma się zgłosić po wynagrodzenie, a nikt prócz niego i Chewiego nie wie, że nie wywiązał się z zadania… W porcie kosmicznym na Bonadanie zamiast jakiegoś ciemnego typa z pękiem banknotów czeka na niego tajemnicza (i, oczywiście, niezmiernie urodziwa!) kobieta, która chce się z nim spotkać w ustronnym miejscu. Gdy Han udaje się na spotkanie, o mało co nie udaremnione interwencją nieznanych, a agresywnych osobników, Chewiego nachodzi gadopodobny humanoid, twierdzący, że musi przejąć statek w ramach egzekucji komorniczej. A to jeszcze nie koniec niezwykłych przygód: "Sokół" wraz z niezbyt pożądanym gościem ma teraz lecieć na Ammuud, dokąd – na pokładzie statku pasażerskiego – wyrusza też Han z nową znajomą Fiollą, a ich śladem, co łatwo odgadnąć, zmierza też bandycka szajka... Ten tom jest jeszcze bardziej westernowy w klimacie, bo na scenę wkracza słynny kosmiczny rewolwerowiec Gallandro, którego znakami rozpoznawczymi są: "zwiewna biała apaszka okręcona wokół szyi" i "imponującej długości wąsy, których końce zdobiły niewielkie złote koraliki". Niespodziewanych wydarzeń, momentami bardziej groteskowych, niż groźnych, jest co niemiara, jak to w tego rodzaju opowieściach. Kreatywności autorowi odmówić nie można, a do stylu nie można się przyczepić.
Ostatnia część cyklu,
Han Solo i utracona fortuna (
Daley Brian)
, znów rozpoczyna się krótkim epizodem etatowej pracy Hana i Chewbacki. Zatrudnieni jako serwisanci statku aroganckiego pilota-kaskadera Grigmina, muszą znosić fochy swego pracodawcy do chwili, gdy na planecie Tion zjawia się pewien naukowiec, potrzebujący środka transportu dla pokaźnej porcji materiałów dydaktycznych; zdawać by się mogło, że nie może być bardziej neutralnego zlecenia... tylko, że dziekan Hissal pozostaje w konflikcie z lokalnymi władzami, które zamierzają zatrzymać przewożone przezeń książki i kasety. Po szczęśliwym rozwiązaniu całej sprawy Han i Chewie, jak to mają w zwyczaju, robią użytek z zarobionej gotówki, a wtedy spotykają starego Badure – człowieka, który przed laty był nauczycielem Hana w Akademii, potem "przyjacielem i jego partnerem w interesach", a swego czasu uratował załodze "Sokoła" życie; teraz ma pewien projekt, którego nie może zrealizować, bo ktoś depcze mu po piętach, a gdyby tylko mógł skorzystać ze statku z doświadczonym pilotem...! Han początkowo zbywa go dość niegrzecznie, ale gdy przekonuje się, jak zdeterminowani są nastający nań bandyci, zaczyna wierzyć, że Badure naprawdę jest na tropie zaginionego skarbu Xima Despoty. I zamiast tylko zapewnić dawnemu przyjacielowi i jego towarzyszce transport na Dellalt i z powrotem, postanawia (oczywiście, w zamian za odpowiednią część znaleziska) pomóc im w poszukiwaniach. Kłopoty zaczynają się zaraz po wylądowaniu, a przeprawa przez jezioro, na którego terenie walczą ze sobą groźnie wyglądający przewoźnicy, to doprawdy najmniejszy z nich... I tutaj autor już troszeczkę, moim skromnym zdaniem, przesadził w utrudnianiu bohaterom życia; starcia z bandą zbrodniczych bliźniaków, podobnie jak wydarzenia w bazie Pozostałych Przy Życiu, są zbyt rozwleczone i mimo pozornie dramatycznych sekwencji, paradoksalnie nudnawe. Trochę ożywczego powiewu wnosi do akcji ruriański naukowiec Skynx, ale na pełną czwórkę to za mało.
Trudno nazwać tę trylogię ambitną lekturą, ale trzeba przyznać, że jak na swoje czasy, była całkiem pomysłowa; tym bardziej, że autor nie miał takich punktów odniesienia i takich źródeł, jak mają pisarze tworzący dziś kolejne tomiki z uniwersum Gwiezdnych Wojen.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.