Dodany: 07.05.2018 11:32|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Te niedemokratyczne przeżytki i ich pojazd ze zgniłego Zachodu!


„Czarny mercedes” to klasyka peerelowskiego kryminału milicyjnego, jedna z najwcześniejszych powieści tego gatunku. Trudno dokładnie ocenić czas akcji, bo nie padają żadne daty i tylko na podstawie pośrednich danych co nieco można wywnioskować. Porucznik Downar ma 32 lata i służy w milicji od zakończenia wojny. Chłopców młodszych niż osiemnaście lat chyba nie przyjmowano, zatem maksymalny staż jego pracy może wynosić 14 lat; gdyby jednak tak było, byłby już rok 1959, podczas gdy powieść wydano w 1958, a zwyczaju osadzania akcji w przyszłości, choćby bliskiej, raczej nie było. Z kolei kapitan Walczak zauważa, że „przez kilkanaście lat nie potrafiono załatwić sprawy uprzątania śniegu”[1]. Kilkanaście, czyli więcej niż dziesięć. Zatem od jedenastu do trzynastu. 1956 do 1958. Pasuje.

Główny bohater właśnie wybiera się na urlop, ale tuż przed wyjazdem postanawia pomóc kolegom i uspokoić wystraszoną interesantkę, która wydzwania na komendę, twierdząc, że czegoś się boi. Mieszkanka eleganckiej willi na Mokotowie nie potrafi jednak sprecyzować powodu swoich lęków, a w końcu oznajmia, że prosiła o pomoc „dla kawału”. Downar opuszcza jej dom, lecz tknięty jakimś dziwnym przeczuciem, wraca. Choć nie minęło pół godziny, nikt nie otwiera, a chwilę później nadchodzi pomoc domowa inżynierostwa Jarzęckich i informuje go, że „państwo” wyjechali wczoraj do Zakopanego. Tam właśnie i on ma zamiar spędzić urlop. Z dworca udaje mu się jeszcze dodzwonić do kolegi, od którego przejął interwencję, i opisać zastaną sytuację, co oczywiście spotyka się z niedowierzaniem. Zaraz po przybyciu dowiaduje się, że właśnie znaleziono zwłoki zamordowanej wczasowiczki… a jest to kobieta, z którą przed wyjazdem rozmawiał. W trakcie dochodzenia wychodzą na jaw coraz to dziwniejsze szczegóły, które nagle zaczynają tworzyć konfigurację zagrażającą jemu samemu…

I do tej chwili w zasadzie prawie (dlaczego tylko prawie, wyjaśni się za chwilę) wszystko jest w porządku: ciekawie zarysowana sceneria – z czym autor nie miał problemu, opisując rzeczywistość widzianą na własne oczy (na przykład „telefony... jak stado czarnych żółwi”[2], z których wyobrażeniem sobie mogą mieć problem czytelnicy od dzieciństwa obyci z „komórkami”, a tym bardziej ze smartfonami) – dynamika akcji w sam raz, zaskakujących zwrotów ani za wiele, ani za mało, zagadka dostatecznie zawikłana, by czytelnik nie zdołał przedwcześnie odgadnąć rozwiązania. I na dodatek mamy krótką wizytę w warszawskim „szemranym” światku złodziejaszków i kanciarzy, odtworzonym całkiem udatnie, włącznie z indywidualizacją wypowiedzi (choć jeśli o gwarę chodzi, do Wiecha trochę autorowi brakuje). No właśnie... i tu docieramy do źródeł owego „prawie”, bo zaczynamy się orientować, że osoby ze środowiska Bolka Maliny, choć parają się przestępczym procederem, zostają nam ukazane w świetle znacznie cieplejszym, niżby się można było spodziewać, wręcz pobłażliwym, i z punktu widzenia „towarzyszy milicjantów” są najwyraźniej mniej szkodliwe społecznie niż taka, panie szanowny, inteligencja. A już nie daj Boże pochodząca „z niedemokratycznej rodziny”[3]. Pensjonat byłej (bo w PRL zniesiono wszak arystokratyczne tytuły) hrabiny Odlanieckiej okazuje się niemal jaskinią hazardu; jej siostrzenica, choć odcinająca się od magnackich korzeni i zatrudniona w uspołecznionej, było nie było, prasie – jest panną o dość swobodnych obyczajach i zgoła niewielkich skrupułach. Dobrego wrażenia nie robi ani doktor Fechner (najwyraźniej praktykujący prywatnie, bo „świetnie skrojony garnitur z zagranicznej wełny, jedwabna koszula, kosztowny krawat, złote spinki przy mankietach”[4] zdecydowanie nie wchodziły w skład garderoby kogoś pracującego w publicznej służbie zdrowia: w państwowych sklepach odzieżowo-galanteryjnych raczej trudno było uświadczyć podobnie ekstrawaganckie artykuły, a lekarskie uposażenia nie starczały na zaopatrywanie się w komisach), ani jego małżonka o aparycji „wschodniej haremowej piękności”[5], ani malarka Zdaniecka, ani aktorka Tymińska. Dzieje się tak nie bez powodu: Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu. To naturalne (a właściwie nie sensu stricto naturalne, tylko wymuszone konwencją, narzuconą z kolei przez zestaw idei zakorzenionych w głowach urzędników odpowiadających za krzewienie socjalistycznej kultury) skrzywienie ówczesnych twórców literatury kryminalnej: wszystko, co pochodziło zza żelaznej kurtyny, musiało być złe, a przynajmniej podejrzane, każda osoba o nieproletariackim rodowodzie musiała wykazywać naturalną skłonność do pozyskiwania środków materialnych poza systemem gospodarki uspołecznionej. Prawda, że w skład wspomnianej bandy wchodzi i osoba ze środowiska robotniczego, najwyraźniej skuszona powiewem kapitalistycznego luksusu, niemniej jednak wrażenie pozostaje jednoznaczne: wszystkiemu winna ta zblazowana inteligencja i „prywatna inicjatywa”[5]!

Niestety, z chwilą, gdy się zaczyna klarować rozwiązanie zagadki, akcja przyspiesza do tego stopnia, że autor zapomina o dokładniejszym wyjaśnieniu udziału pewnych osób w całej aferze, skupiony na opisaniu milicyjnego pościgu za uciekającymi przestępcami. Ale przynajmniej nie doprowadzi nas do rozpaczy strona stylistyczno-językowa powieści, o którą – nawet w przypadku takich mało ambitnych czytadeł – peerelowscy autorzy i wydawcy dbali, toteż i wydawnictwo wznawiające ją po latach nie miało wiele do roboty.

[1] Zygmunt Zeydler-Zborowski, „Czarny mercedes”, Przedsiębiorstwo Wydawnicze „Rzeczpospolita” S.A. 2005, s. 71.
[2] Tamże, s. 6.
[3] Tamże, s. 33.
[4] Tamże, s. 51.
[5] Tamże, s. 50.
[6] Tamże, s. 34.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 604
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: