Dodany: 02.05.2018 09:22|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Książka: Drwale
Proulx Annie E.

1 osoba poleca ten tekst.

Drwale piłują las, piła męczy czytelnika



Recenzuje: Dorota Tukaj


Mogłoby się wydawać, że w naszych pełnych pośpiechu i nastawionych na skrótowość czasach nie ma już miejsca na monumentalne sagi rodzinne i historyczno-obyczajowe, że rynek czytelniczy łaknie raczej prozy krótkiej, skondensowanej, dobitnej. Tymczasem wciąż cieszą się powodzeniem wielotomowe cykle powieściowe Winstona Grahama czy Philippy Gregory, wciąż święcą sukcesy autorzy mieszczący w potężnych, osiemset- czy tysiącstronicowych woluminach fabuły rozgrywające się w ciągu kilkudziesięciu lat lub nawet paru wieków, by wymienić choćby Eleanor Catton i jej "Wszystko, co lśni". Annie Proulx, dotychczas pisująca raczej prozę szczupłą objętościowo ("Akordeonowe zbrodnie", "Tajemnica Brokeback Mountain"), postanowiła dołączyć do ich grona, poświęciwszy kilkanaście lat na stworzenie "Drwali", powieści przedstawiającej dzieje potomków francuskich robotników przybyłych do Kanady pod koniec XVII wieku.

Protoplaści rodów, których losy mamy na tych blisko dziewięciuset stronach śledzić, to biedacy, pół-niewolnicy, ściągnięci z paryskich ulic jako tania siła robocza do oczyszczania terenu pod rozwijające się osadnictwo. Charles Duquet reprezentuje tę ich podgrupę, która marzy o dorobieniu się w Kanadzie fortuny, obojętnie jakim sposobem i kosztem; René Sel zaś należy do tych, którzy pokornie zrobią wszystko, co im się każe, by po upływie trzyletniego kontraktu dostać kawałek własnej ziemi. Każdy z nich będzie miał to, na co nie zasłuży: prostoduszny, naiwny René stanie się dobry w wyuczonym naprędce fachu, będzie żył krótko i znojnie, a nim zejdzie z tego świata, poślubi wmuszoną mu przez "pana" indiańską kobietę, z którą dochowa się kilkorga dzieci. Charles przy pierwszej okazji ucieknie i choć będzie go to kosztowało trochę zdrowia, cwaniactwo i brak skrupułów niebawem zaprocentują: pieniędzmi, poślubieniem bez miłości (ale za to z porządnym posagiem) panny z dobrego holenderskiego rodu – oraz rozwijającą się na wielką skalę firmą wyrębu, obróbki i handlu drewnem. Potomkowie Renégo będą się z rzadka stykać z potomkami Charlesa, wówczas już noszącymi zanglicyzowane nazwisko Duke, a z biegiem czasu coraz widoczniejszy stanie się rozdźwięk pomiędzy światami, do których należą jedni i drudzy. Na losie Selów zaważy domieszka tubylczej krwi; ich pozycja społeczna już zawsze będzie gorsza niż "czysto białych" Duke'ów, a szanse powrotu do dziedzictwa rdzennych Indian okażą się – mimo szczerych chęci – raczej iluzoryczne. Duke'owie będą systematycznie zbijali kapitał na swoim tartacznym imperium, przyczyniając się do przerzedzania naturalnych zasobów leśnych. A kiedy po ponad trzech stuleciach wypłynie kwestia dziedziczenia, i jednych, i drugich spotka mała niespodzianka...

Gdyby nawet we wszystkich notach i recenzjach nie podkreślano, że "Drwali" obarczyła Proulx szczytną misją podkreślenia destrukcyjnego wpływu gospodarki leśnej człowieka na środowisko naturalne, dałoby się to bez trudu zauważyć, podobnie jak akcentowaną na każdym niemal kroku prawdę, że cywilizacja europejska, raz wtargnąwszy w życie autochtonicznej ludności (nie tylko zresztą w Kanadzie, nie tylko w całej Ameryce Północnej, ale i na dowolnym kontynencie), zmienia je nieodwracalnie, praktycznie odcinając jednostkom i całym społecznościom drogę powrotu do korzeni. Prawdziwego powrotu, bo "powroty", których świadkami jesteśmy w jakiś czas po tej kulturowej inwazji, to już tylko sztuczny folklor, służący bardziej uciesze turystów niż podtrzymywaniu poczucia tożsamości etnicznej tubylców. I za to przesłanie autorce chwała, podobnie jak za wiarygodne, szczegółowe przedstawienie pracy ludzi trudniących się wszelkimi czynnościami związanymi z pozyskiwaniem, obróbką i sprzedażą drewna, począwszy od zakupu terenów pod wyrąb, a skończywszy na wytwarzaniu półfabrykatów do budowy gotowych domów. Ale na tym koniec zalet, bo kto zna choć jedną wcześniejszą powieść Proulx, prawdopodobnie odniesie nieodparte wrażenie, że i warstwa fabularna, i poziom techniczny tej potężnej objętościowo sagi są znacznie poniżej możliwości autorki. Wśród dziesiątek postaci, zmieniających się zbyt szybko, żeby dało się choć połowę z nich zapamiętać, nie ma ani jednej, do której czytelnik mógłby w jakiś sposób przylgnąć emocjonalnie, głębiej wniknąć w jej odczucia i motywacje. Trochę ożywienia wprowadza jedynie Lavinia Duke, debiutująca jako businesswoman w czasach, gdy społeczeństwo jeszcze do takiej roli kobiet nie nawykło, ale potem znów akcja przyspiesza, postacie bledną i rozmywają się w masie innych, podobnych, czemu sprzyja też brak dostatecznej indywidualizacji języka dialogów (jedynym wyjątkiem w tym względzie jest próba odtworzenia w pierwszych rozdziałach niedoskonałej francuszczyzny Indianki Mari, jednak niekonsekwentna: choć dowiadujemy się, że bohaterka ta "jak większość Mikmaków nie umiała wymawiać »r«"[1], to jednak w jej kwestiach spotykamy "doble"[2] i "dobre"[3], "pióro"[4] i "siostly"[5]), a lwią część tychże dialogów stanowią albo długie dyskusje omawiające szczegóły zawierania transakcji czy też produkcji jakiegoś gatunku drewna, albo pozbawiona treści wymiana grzecznościowych formułek.

Chcąc pomieścić trzysta lat na niespełna dziewięciuset stronicach (porównajmy to z dziełem innej kanadyjskiej pisarki, Mazo de la Roche, której opis stu lat dziejów tylko jednej gałęzi rodziny Whiteoaków zajął 16 tomów po średnio 250 stron!), autorka musiała z konieczności się streszczać. A niestety, zbyt pospieszne relacjonowanie czasem bardzo dramatycznych wydarzeń ("zawiązała pętlę na grubym, różowym, jedwabnym szalu i zeskoczyła z krzesła ustawionego na stole w jadalni, gdzie powiesiła się na żyrandolu"[6]; "pień rozczepił się na pół i zamknął, chwytając Blony'ego w szczelinę jak klamerka do prania mokry ręcznik. Wydał krótki krzyk, bo drzewo wycisnęło mu powietrze z płuc. To Tessier musiał wspiąć się po raz drugi i obciąć pień poniżej szczeliny z chłopcem, którego pełne uryny buty wisiały po obu stronach"[7]; "zostawiła zdruzgotanego, ogarniętego najczarniejszymi myślami Loberta, dla którego zło dziejące się w szkole i brak jakiegokolwiek urzędniczego nadzoru nad tą instytucją stały się potwierdzeniem, że angielscy Kanadyjczycy nie mają prawa uważać się za ludzi przyzwoitych. Wszystko kończyło się na słowach. Ale tliła się w nim iskierka nadziei i po wojnie ożenił się z Kate Googoo. Nikt nigdy nie dowiedział się, co zrobił Lobert, ale gdy do szkoły z internatem trafili Paul, Alice i Mary May, musieli zmierzyć się z pogardą i przezwiskami, ale ich nigdy nie bito"[8]; "rozległ się potworny trzask, który jego wstrząśnięty mózg zinterpretował jako uderzenie pioruna z księżyca, choć w rzeczywistości rozbito mu głowę pałką (...). Wrzask Caroline sprowadził z domu służbę, która wyrwała pałkę z rąk Jamesa Bardawulfa, na co ów wyrwał z ziemi krzak róży i zaczął nim okładać nieprzytomnego"[9]) i w zamian sztukowanie treści niepotrzebnymi, bo nic niewnoszącymi ani do klimatu scen, ani do naszej wiedzy wstawkami ("stary Auguste (...) mówił głosem starca (...)"[10]; "Charles zastanawiał się, czym ojciec wygładza głowę, że mu się tak świeci"[11]) nie zawsze wychodzi powieści na dobre.

Osobną sprawą są niezręczności stylistyczne, być może wynikające tylko z niedopatrzeń przy redagowaniu wersji polskiej ("na wyblakłe liście w kształcie serca i na jasnozieloną suknię padała księżycowa poświata. Przypominała poczwarkę ćmy księżycówki. Ich ciała zastygały w rozwodnionej lunie (...)"[12]; "nie możesz przepłukać własnej krwi jak brudną koszulę"[13]), i potknięcia translatorskie ("wrzuciła swoje rzeczy do splecionej z rzepy sakwy"[14]; nie wiem co prawda, jaki wyraz figurował w oryginale, ale nie chce mi się wierzyć, by Proulx, dokładnie przestudiowawszy detale dotyczące tylu innych spraw, nie wiedziała, że rzepa nie nadaje się do wyrobu plecionek, jej liście zresztą także nie, gdyż są podobne do liści rzodkiewki czy kalarepy, miękkie i dość kruche; "Pan... Parson... wielebny... Brandon"[15]; tu tłumacz widać wziął drugie słowo za nazwisko, podczas gdy oznacza ono także proboszcza i to właśnie znaczenie wynika z kontekstu; "okazywali się skautami, szukającymi drewna"[16]; słowo "scout" aż do końca XIX wieku oznaczało jedynie zwiadowcę, szperacza – dopiero potem użył go Baden-Powell do nazwania założonej przez siebie organizacji chłopięcej). I jeszcze jedno: jeśli nawet sama autorka oraz redaktorzy wydania kanadyjskiego byli pewni, że licznych wtrętów zaczerpniętych z języka francuskiego, niderlandzkiego czy narzecza Mikmaków nie muszą rodakom objaśniać, przy przygotowywaniu polskiego przekładu przydałby się ktoś zdający sobie sprawę z faktu, iż polski czytelnik aż takim poliglotą nie jest.

Wszystko to razem sprawia, że pasjonująca opowieść o lasach pachnących żywicą przeistacza się raczej w męczącą i irytującą piłę, a czytelnik zapomina nawet o szczytnej misji "Drwali", pragnąc jak najszybciej dobrnąć do końca.


---
[1] Annie Proulx, "Drwale", przeł. Jędrzej Polak, wyd. Czwarta Strona 2017, s. 19.
[2] Tamże, s. 22 i 73.
[3] Tamże, s. 47.
[4] Tamże, s. 56.
[5] Tamże, s. 78.
[6] Tamże, s. 643.
[7] Tamże, s. 747.
[8] Tamże, s. 750-751.
[9] Tamże, s. 783.
[10] Tamże, s. 346.
[11] Tamże, s. 773.
[12] Tamże, s. 783.
[13] Tamże, s. 820.
[14] Tamże, s. 347
[15] Tamże, s. 409.
[16] Tamże, s. 731.





Autor: Annie Proulx
Tytuł: Drwale
Tłumacz: Jędrzej Polak
Wydawca: Czwarta Strona, 2017
Liczba stron: 862

Ocena recenzenta: 3/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 958
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: Izzy 08.05.2018 10:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Recenzuje: Dorota Tukaj... | UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki
Bardzo trafna recenzja. Mnie również zmęczyła ta książka, ledwo "dobrnęłam do końca" i rozczarowania nie uniknęłam.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: