Czepliwy Czytelnik, cokolwiek zachęcony faktem, że dwa spośród trzech najlepszych opowiadań zawartych w antologii „Nienazwane” były efektem kooperacji Lovecrafta z innymi pisarzami, sięgnął sobie po zbiorek złożony z samych tego rodzaju utworów, powstałych we współpracy z Hazel Heald (
Koszmary (
Lovecraft H. P. (Lovecraft Howard Phillips),
Heald Hazel)
). Co prawda cytowany w okładkowej nocie biograf pisarza twierdził, że „jest bardzo mało prawdopodobne, by jedynie je wykańczał albo tylko proponował zmiany (…)” i że „prace pisane dla Heald są najbliższe autorskim utworom”, niemniej jednak Cz.Cz.postanowił spróbować, mając nadzieję, że może poprawki naniesione przez mistrza nie całkiem przyćmiły własną inwencję i styl uczennicy.
Rzeczywiście, dwa opowiadania – „Człowiek z kamienia” i „Skrzydlata śmierć” – są wyraźnie oryginalniejsze w zamyśle i napisane ewidentnie lepiej, bez tego niestrawnego przeładowania charakterystycznymi dla pisarstwa Lovecrafta środkami stylistycznymi.
To drugie jest w ogóle jednym z najlepszych, na jakie do tej pory w zbiorach jego utworów Cz.Cz. natrafił. Twórcze posłużenie się wiedzą naukową do stworzenia całkiem przekonującej opowieści grozy doprawdy zasługuje na pochwałę; zasłużona czwórka z plusem.
Fabuła „Człowieka z kamienia” jest równie pomysłowa, wykorzystując oryginalny, choć dość absurdalny koncept połączenia czarnej magii z chemią; również i ten tekst mógłby zostać oceniony równie wysoko, gdyby szanowny mistrz nie wepchał do opowiadania uczennicy wymyślonego niewątpliwie przez siebie – bo niejeden raz się przewijającego w jego tekstach –wykrzyknika „Iä! Shub-Niggurath! Na Kozę z Tysiącem Młodych!”[16], który tu pasuje jak kwiatek do kożucha. Za to minus pół oceny.
„Koszmar na cmentarzu” przypomina nieco „Dwie czarne butelki” (napisane wspólnie z Wilfredem B. Talmanem), będąc przy tym mniej oryginalny i mniej wyrafinowanie straszny, ale przynajmniej strawny językowo. 3 z plusem.
A teraz dwa ostatnie teksty – „Koszmar w muzeum” i „Z bezmiaru eonów” – do których Heald być może dostarczyła pomysłów, może nawet naszkicowała zarysy fabuł (które są dość podobne, opowiadając o przerażających skutkach zaopatrywania muzeum w kontrowersyjne eksponaty), natomiast strona techniczna jest tak STRASZNIE Lovecraftowska, że nie można mieć wątpliwości co do tego, czyje pióro odegrało w niej dominujący udział, popełniając przy tym całą gamę wykroczeń literackich, typowych dla twórców… no, cóż, powiedzmy prawdę… marnych.
Bo co robi twórca marny, który ma zbyt ubogie słownictwo, by stworzyć sensowny opis wymyślonego przez siebie obrazu/przedmiotu/scenerii?
Informuje czytelnika, że jest to „bardzo szczególny symbol”[26], przedmiot „o kształtach, jakich żadna starożytna opowieść nigdy nie śmiałaby nawet zasugerować”[25] albo „niesamowite wnętrze komnaty z szalonymi płaskorzeźbami”[33]; że „pozostałe przedmioty znajdujące się w tej posępnej krypcie nie dawały się opisać – pojedyncze części problematycznych eksponatów, których gotowe formy po złożeniu przypominały zjawy z koszmarów”[26]; że „wzory (…) zdawały się hołdować jakiemuś na wskroś obcemu, paradoksalnemu i nieopisanemu systemowi geometrycznemu”[96]; że „ruiny, których kontury i olbrzymie czarne bloki skalne, jakie się na nie składały, były trudne do wytłumaczenia”[33], względnie, że „opisanie jej [postaci] zwykłymi słowami było niemożliwe, bo nic nawet w przybliżeniu podobnego nigdy nie powstałoby w wyobraźni zdrowego człowieka. (…) trójkąt wyłupiastych rybich oczu i ta ukośnie wzniesiona trąba wyrażały mieszankę nienawiści, chciwości i czystego okrucieństwa, niepojętą dla rodzaju ludzkiego, bo towarzyszyły jej emocje nie pochodzące z tej planety czy z tego układu słonecznego”[36-37]. Nie zauważa przy tym braku logiki swoich stwierdzeń, bo skoro na przykład wspomniane wcześniej płaskorzeźby „przedstawiały (…) całkowicie nieznane wzory”, to skąd wiadomo, że owe wzory „były głównie symboliczne”[33]?
Żeby wzmocnić efekt braku opisu, faszeruje niemal każde zdanie możliwe największą liczbą wybranych z dość skromnego arsenału „znaczących” rzeczowników i przymiotników: „bluźniercze istoty”[25], „szatańska moc (…) obiektu była niemal hipnotyzująca. (…) Takie ohydztwo nie miało prawa istnieć”[36-37], „kompletnie nieludzkie bluźnierstwa, które czaiły się w co ciemniejszych kątach”[44], „koszmarna potworność (…), w której kryło się nieskończone kosmiczne zło”[57], „trudno powiedzieć, co czyniło go tak nieskończenie potwornym i odrażającym. Na pewno roztaczał niejasną aurę przedwiecznej starości i kompletnej obcości, która sprawiała wrażenie, że patrzy się znad potwornej przepaści w niezmierzony mrok”[95], „straszliwe i sugestywne pokrewieństwa z potwornym imieniem”[110], „jawna, bezbrzeżna bluźnierczość i bestialstwo”[118].
Nie dość tego, niektóre z tych piętrowych konstrukcji powtarza dosłownie albo prawie dosłownie po kilka razy:
- „fotografia tej przeklętej, niewidocznej woskowej rzeczy”[55] i „musiał przecież widzieć tę przeklętą fotografię woskowej rzeczy”[56];
„podobieństwa między niektórymi hieroglifami a pewnymi pierwotnymi symbolami, opisanymi czy też cytowanymi w dwóch czy trzech bardzo starych, bardzo mało znanych księgach ezoterycznych”[96], „podobieństwem hieroglifów do pewnych znaków i symboli z jakiegoś zapomnianego starszego świata”[99] i „pomiędzy niektórymi z dziwnych geometrycznych wzorów na opalizującym cylindrze oraz niektórymi ideogramami na błoniastym zwoju istnieje bezpośredni związek z kilkoma ideogramami o straszliwej wadze(…) reprodukowanymi w diabelskiej, powszechnie niszczonej Czarnej Księdze”[99];
- „w półwyraźnym urywku potworności ujrzałem tę przekraczającą ludzkie pojęcie rzecz, dobywającą się z gigantycznego włazu w tej cyklopiej krypcie z zaginionego świata i niepamiętnych czasów.(…)Z otwartego na oścież włazu w tej cyklopiej krypcie wzbierało się i wznosiło coś tak niewiarygodnie potwornego, że nie mogłem wątpić, iż oryginał był w stanie zabijać samym swym widokiem”[119].
W dążeniach do „ustrasznienia” swego dzieła zagalopowuje się czasem do tego stopnia, że pewnie sam nie byłby w stanie odpowiedzieć, o co mu chodziło, gdy stwierdzał: „nawet teraz nie dałoby się nie powiązać [z czym?] kierunku, w jakim zmierzały najmroczniejsze z jego aluzji dotyczących koszmarnych potworności w osłoniętej kotarą wnęce”[27] albo czemu zdania „»To nikt inny jak on«, »Spojrzał mu w twarz« (…), »Może powiedzieć, gdzie go znaleźć«” mają być „tak zagadkowymi”[110], czy też, z jakiego powodu „ledwo wyczuwalne różnice w ciśnieniu” miałyby „sugerować odrażające skrobanie niewidzialnych, pierwotnych istot”[43]. Ale po co coś objaśniać, kiedy zamiast tego można w usta kolejnej postaci włożyć bezsensowny wykrzyknik „Iä! Shub-Niggurath! Koza z Tysiącem Młodych!”[37]? I po raz kolejny zadeklarować, że „żadne słowa nie są w stanie oddać tego obmierzłego, bezbożnego, nieludzkiego, nieziemskiego koszmaru i okropieństwa, i niewysłowionego zła tego niemożliwego pomiotu czarnego chaosu i bezkresnej nocy”[120].
Otóż to. Żadne słowa nie są w stanie oddać bezmiaru rozczarowania, ogarniającego czytelnika, który chciałby zostać inteligentnie postraszony, a zamiast tego został zalany niewysłowioną powodzią niemożliwego kosmicznego bełkotu, tak „strasznego”, że aż śmiesznego. Te dwa teksty nie przeszłyby wstępnej selekcji na żadnym z kursów pisarskich; może co najwyżej doceniono by pomysłowość głównego wątku – za którą i ja daję pół oceny powyżej dna.
I co z tego, że dwa opowiadania Czepliwemu Czytelnikowi się podobały, skoro sumaryczna ocena nie chce wyjść inaczej, niż na trójkę?
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.