Dodany: 03.03.2018 12:44|Autor: Marylek

Redakcja BiblioNETki poleca!

Książka: Kradnąc konie
Petterson Per

Wciąż żywe wczoraj


Norwegia, koniec drugiego tysiąclecia. Sześćdziesięciosiedmioletni Trond Sander sprzedaje swoją firmę w Oslo i wybiera życie na zapadłej prowincji, na samym wierzchołku góry, skąd nawet do najbliższej wioski nie da się zimą dojechać bez codziennego, mozolnego odśnieżania drogi. Pozwala sobie tylko na najpotrzebniejsze wyposażenie gospodarstwa, rezygnuje z telefonu, nie ma pralki. Towarzyszy mu jedynie pies przygarnięty ze schroniska. Czy jest samotny? Czy można być samotnym, gdy ma się wciąż przy sobie ludzi, których spotykało się w ciągu minionych lat? Co z tego, że tylko we wspomnieniach?

Trond jest pracowity. Potrafi wiele zrobić sam w gospodarstwie, potrafi zarobić pieniądze na utrzymanie siebie i rodziny. To człowiek poważny, który nie ma czasu ni ochoty na puste, towarzyskie rozmowy o niczym. Nie umie też uciec od przeszłości; i chyba nie chce – wspomnienia budują człowieka. Ale nie chce też szarpać się z nimi bezsensownie, nie próbuje na siłę wymazać z pamięci tych gorszych, bardziej bolesnych. Musi się z nimi zmierzyć, uporządkować je w sobie, nauczyć się z nimi żyć. Dom na szczycie góry ma pomóc mu odnaleźć spokój, dojść do ładu z samym sobą. Niespodziewane na tym zupełnym odludziu spotkanie budzi w nim wspomnienia wydarzeń, do których nie wracał od lat, które jednak ukształtowały go jako człowieka i jako mężczyznę.

„Kiedy zasnąłem, w pewnej chwili zaczął padać śnieg, jestem pewien, że przez sen wiedziałem, że pogoda się zmienia i robi się zimniej, wiedziałem też, że boję się zimy, boję się śniegu, jeśli będzie go za dużo, i że sprowadzając się tutaj, postawiłem się w sytuacji bez wyjścia. Zacząłem więc uparcie śnić o lecie i kiedy się obudziłem, wciąż miałem je w głowie. Mogłem śnić o jakimkolwiek innym lecie, ale tak nie było, śniło mi się bardzo szczególne lato, wciąż o nim myślę, siedząc tu, przy kuchennym stole, i patrząc, jak światło wstaje ponad drzewami koło jeziora. (…) Dość mam zajęcia z tym latem, które nagle zaczyna mnie dręczyć. Nie dręczyło mnie już od dawna”[1].

Życie to ciągłość doświadczeń. Człowiek sześćdziesięciosiedmioletni wciąż nosi w sobie piętnastolatka, jakim był niegdyś, szczególnie jeśli tamten piętnastolatek przeżył coś, co zostało w nim na całe życie. Gdy ma się lat kilkanaście, widzi się świat ostro, w kontrastowych barwach i to stanowi o jego niepowtarzalnym pięknie. Wspaniale, gdy nastoletni chłopiec odkrywa w sobie podobieństwo do podziwianego ojca, gdy czuje, że łączy ich wspólnota pracy, celów i umiejętności. Jaka to piękna przygoda: ojciec i syn spędzają lato w domku na wsi, razem jedzą, pracują, czasem się bawią! Taka wspólnota może stanowić podstawę wiary w siebie na całe życie. Istnieją doświadczenia tak silne, że kształtują osobowość, pozostawiając ślady nie do wymazania.

„Niektórzy mówią, że przeszłość to obca kraina, że wszystko tam robi się inaczej, ja chyba też tak czułem przez większość życia, ponieważ musiałem, ale teraz już nie muszę. Jeśli tylko się skupię, mogę wejść do magazynu pamięci i odnaleźć właściwą półkę z właściwym filmem, zniknąć w nim i całym ciałem czuć tamtą podróż z moim ojcem przez las, wysoko ponad rzeką wzdłuż grzbietu wzgórza i drugą stroną w dół przez granicę ze Szwecją, i w głąb obcego przynajmniej dla mnie kraju”[2].

„Kradnąc konie” jest taką opowieścią, w którą chce się wejść i nie wychodzić. Nawet czekając na nieuniknione warto zatrzymać się i przyjrzeć – surowości skandynawskiej przyrody, prostym przyjemnościom mieszkańców norweskiej wsi z lat czterdziestych XX wieku. Ale czy da się wrócić do tamtego prostego życia, gdy nadciąga trzecie tysiąclecie, wszyscy mają samochody, kuchenki mikrofalowe i komputery? I gdy człowiekowi, z racji wieku, bliżej do końca życiowych przygód niż do rozpoczęcia kolejnej?

Niewiele tu akcji. Wszystko dzieje się w głowie, czyli tam, gdzie ma miejsce większość tego, co naprawdę ważne. A nawet we wspomnieniach Tronda brak spektakularnych wydarzeń – ot, zwyczajne zabawy nastolatków, praca latem na wsi, przy której czasami pomagają sąsiedzi. Emocje są ukryte, Czuje się, jak napędzają wydarzenia, jak doprowadzają do przełomu. Jak zapierają dech w piersi swoją wagą. Ale w codziennych rozmowach tego nie widać. Może to skandynawska wstrzemięźliwość? Może znak czasów? Ludzie podejmują najważniejsze życiowe decyzje bez konsultacji z psychoanalitykiem, bez roztrząsania wszystkich za i przeciw w towarzystwie przyjaciół czy rodziny. Zamknięty świat jednostkowych wyborów i odpowiedzialności za nie.

Podoba mi się w tej książce wszystko: i powolna, niespieszna narracja, delikatna, trochę może po skandynawsku chłodna, pełna lasów, zapachu drewna i zwierząt; i buzujące pod skórą, żarliwe, choć niewypowiedziane namiętności; i oszczędność przekazu. Bohater ucieka od zgiełku miasta, żeby uporządkować myśli, ale tym, w czym uczestniczy czytelnik, są przede wszystkim zwyczajne problemy codzienności: konieczność ścięcia zwalonego przez burzę drzewa, wybór piły łańcuchowej, śnieg zasypujący drogę. Córka pyta Tronda: dlaczego? „Dlatego przeprowadziłeś się w to miejsce, bo chcesz mieć spokój. (…) Ale dlaczego nam o tym nie powiedziałeś? – Nie wiem. Uwierz mi”[3]. Pewnie jego odpowiedź jest w tamtym momencie szczera. Ale i my wiemy, i on w gruncie rzeczy wie, że są takie myśli w głowie, dla jakich człowiek po prostu „nie znajduje języka, w którym mógłby je wyrazić”[4].

Historia utkana jest tak, że czytelnik powoli sam wypełnia luki pozostawione przez narratora. Bo wiele tu niedopowiedzeń. Jednak nie są one wynikiem skandynawskiego chłodu czy niemożności znalezienia wyrazu, lecz raczej faktu, iż mózg ludzki ma tendencję do przeskakiwania ze wspomnienia we wspomnienie, że nie działa linearnie, tylko zapala różne lampki, rozświetlając pozornie zapomniane fragmenty przeszłości. A ponieważ jedyną osobą, z którą musimy spędzić całe życie, jesteśmy my sami – warto z własnymi wspomnieniami dojść do ładu, nawet gdyby poszukiwanie owego ładu trwać miało pięćdziesiąt lat.

Pokazuje Petterson momenty decydujące, przełomowe. Rzadko zdajemy sobie z nich sprawę w czasie, gdy się wydarzają; z perspektywy lat widzimy, że wybór tej czy innej drogi zaważył na reszcie naszego życia.

„Teraz, gdy siedzę tutaj, w kuchni starego domu, do którego się przeprowadziłem, żeby przygotować sobie miejsce nadające się do życia przez ostatnie lata, jakie jeszcze mi zostały, a moja córka odjechała po niespodziewanej wizycie, zabierając ze sobą swój głos, papierosy i żółte światło reflektorów samochodowych omiatające drogę, i patrzę wstecz, to widzę, że każde najdrobniejsze poruszenie w tamtejszym krajobrazie zabarwiało się tym, co nastąpiło później, i nie można tego od siebie oddzielić”[5].

Wielką sztuką jest opowiedzieć banalną w gruncie rzeczy historię w taki sposób, by odbiorca nie mógł oderwać się od niej, by chciał składać elementy układanki z urywków wspomnień, ze strzępków myśli, czytając między wierszami.

Bardzo polecam.


---
[1] Per Petterson, "Kradnąc koniec", przeł. Iwona Zimnicka, wyd. W.A.B., 2008, s. 21-22.
[2] Tamże, s. 255-6.
[3] Tamże, s. 240.
[4] Tamże, s. 238.
[5] Tamże, s.255.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2231
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: