Dodany: 28.02.2018 21:58|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Dzienniki: 1954-1955
Osiecka Agnieszka

1 osoba poleca ten tekst.

Tak się pije życie dużymi łykami


Zaczyna się rok 1954; niespełna osiemnastoletnia Agnieszka ma już za sobą półmetek studiów dziennikarskich i właśnie kończy wątpliwej jakości przygodę ze studiowaniem prawa, w które wmanewrował ją ojciec. Nie widzi siebie w takim zawodzie, o czym i uważny czytelnik dzienników, i ona sama wie już od dawna, zresztą dziennikarstwo także nie jest do końca tym, o czym wrażliwa artystycznie dusza naprawdę marzy:

„(...) chcę być wielkim pisarzem. I będę walczyć – aż do czasu, kiedy przekonam się, że nic z tego nie wyjdzie. Wtedy zostanę nauczycielką i będę się starała wychowywać innych tak, żeby żaden z nich, zanim wybierze sobie przyszłość, nie patrzał na świat przez pryzmat siebie, ale żeby spojrzał na siebie przez pryzmat świata”[1].

Ale studia to przecież nie tylko przyswajanie wiedzy, często podawanej w sposób mało atrakcyjny. To także wakacyjne praktyki w redakcjach prawdziwych gazet (przyszłej poetce przypada w udziale „Głos Wybrzeża”, gdzie przytrafia jej się kolejny miłosny podbój. Tyle że jej urokowi tym razem ulega nie rówieśnik, lecz starszy o kilkanaście lat mężczyzna, zdecydowany, jak się zdaje, na stały związek. Dla niej jednak jeszcze na taki nie pora). I życie. A „życie to jest taka szklanka, z której można pić mniejszymi i większymi łyżkami [to chyba literówka, bo kto pije ze szklanki łyżką? A łykami wszyscy]; jeśli większymi – prędzej dotrze się do dna. Ale jeśli mniejszymi – nigdy się naprawdę nie napije”[2], więc trzeba wybrać ten pierwszy sposób. Zdarza się, że w ciągu tygodnia jest trzy razy w teatrze, dwa razy w kinie, raz na wystawie, a każde takie wydarzenie stanowi pretekst do rozważań o jego wartości artystycznej i poznawczej, o sztuce i życiu w ogóle (czy to podczas koleżeńskich dyskusji, czy to we własnym umyśle), co skrupulatnie odnotowuje w dzienniku – podobnie jak lektury; ich liczba i dobór mogą po części imponować nawet wytrawnemu czytelnikowi, a po części zaskakiwać. Są bowiem wśród nich tytuły zupełnie obce nam, urodzonym po wojnie, i autorzy, o których w najlepszym razie coś słyszeliśmy; to swoisty znak czasu – w tych latach priorytetem wydawców oraz wystawców jest promowanie socrealistycznej literatury i sztuki sąsiedzkiego mocarstwa względnie wzorujących się na nich twórców krajowych... Oprócz tego Agnieszka pochłania rosyjskich, francuskich i niemieckich klasyków w oryginale, od czasu do czasu próbując swoich sił w przekładach poezji, nie stroni też od polskiej poezji współczesnej, zachwycając się zwłaszcza Gałczyńskim (także groteskowo-humorystyczną częścią jego twórczości, co nie pozostanie bez wpływu na jej późniejsze STS-owskie dokonania). Niekiedy wrażenia podsumowuje w paru słowach, ale bywa, że pozwala sobie na obszerne i wcale nie naiwne przemyślenia:

„Uważam, że pokazanie, a w każdym razie dążenie do pokazania najgłębszych pokładów ludzkiego »ja«, aż do granic podświadomości, jest bardzo słusznym zamierzeniem filmu, choć na pewno dużo trudniejszym niż dokonanie tego samego w literaturze. Ale droga do tego nie wiedzie z pewnością przez surrealistyczną bzdurę (przez nie wiem jak duże »B«), choćby dlatego, że tego rodzaju »kompleks wrażeń« scenarzysty i reżysera jest zupełnie  n i e k o m u n i k a t y w n y, tzn. nie wywołuje podobnego przeżycia u widza (co jest przecież celem sztuki), tak samo jak  m ó j  sen nie jest zrozumiały dla osoby, której usiłuję go opowiedzieć, a nawet dla mnie samej w parę minut po obudzeniu. Tak samo jak  m ó j  s e n  obejmuje pewien  t y l k o  mój świat, a moje skojarzenia są tylko moimi skojarzeniami (dlaczego u mnie »A« jest zawsze niebieskie, pomidory kojarzą mi się z Sopotem i Ryśkiem w nocy, szpinak z kalafiorem, imię Irena z czerwienią, a poniedziałek jest złoty?), tak twórczość szczerego »niezgrywającego się« surrealisty niczego nie przekazuje, a raczej tylko jakąś karykaturę jego odczuć (…) To znaczy: w filmie  m o ż n a  p o w i e d z i e ć, że komuś jest smutno. Można dodać, k t o  to jest, d l a c z e g o  mu jest smutno, j a k  jemu jest smutno. Jeżeli się to dobrze zrobi, to każdy przeżyje ten cudny,  w ł a ś n i e  t a k i,  a  n i e  i n n y  s m u t e k, mimo że, oczywiście, odczucia jego nie u wszystkich będą identyczne. Ale  n i e  m o ż n a  powiedzieć, że komuś jest pomidorowato-ryśkowo, bo to w ogóle nie wywrze wrażenia (…).
Słowo, które mogło w ogóle nie zostać wypowiedziane, nie jest sztuką.
A zadziwiać? Stawiać zagadki? »Błyskotać?« – Po co? To też nie jest sztuka. Sztuka to jest wzruszenie”[3].

Wracając do specyfiki czasów – zauważymy, że z dojrzałej już przecież intelektualnie i prawie dorosłej metrykalnie dziewczyny wciąż nie opadł czar rzucony przez nowy ustrój. Ona naprawdę wierzy w socjalizm/komunizm, może trochę naiwnie, ale szczerze, i w zasadzie nawet trudno się temu dziwić, znając jej motywacje, dzielone zresztą z tysiącami rówieśników:

„Z czego powstał komunizm? Z dążenia do zapewnienia obdartym i głodnym, z zazdrością patrzącym na stoły i nylony bogaczy – dobrobytu. (…) Ale skoro już  j e s t  szmat czasu po rewolucji, trzeba wreszcie dać ludziom te stoły i te nylony, a nie wciąż kazać wymachiwać broszurą. (…) Czy nie za wiele z tego, co człowiekowi jest potrzebne do dostatniego, pogodnego życia, nazywamy »burżuazyjnym przeżytkiem«? A ciekawe, czy stołeczni działacze partyjni chcieliby się karmić duchowo tym, czym karmią się wiejskie świetlice? (…) Ja chcę komunizmu po to, żeby dać człowiekowi luksus świata, a nie żeby wyrzucić go i zastąpić ohydną gazetką ścienną”[4]; „I jeżeli nawet ci ludzie są bardzo dalecy od socjalizmu – to właśnie przez poznanie ich wiedzie droga do  p r a w d z i w e g o  socjalizmu. I do poprawienia socjalizmu. I to nawet wtedy, gdyby to było takie skomplikowane i tak trudne, i tak niebezpieczne, że można by nawet ugrząźć po drodze, z nimi – w zaułku geniuszy, z którego jest tylko jedno wyjście – śmierć”[5].

Równocześnie jednak zdaje sobie sprawę, że „to wszystko nie tak, nie tak, nie to”[6], że nawet patrząc tylko przez pryzmat sztuki, a nie politycznych i gospodarczych implikacji ówczesnej „dobrej zmiany”, można dostrzec rysy na tym początkowo atrakcyjnym obrazie:

„Boję się, że żyć w komunizmie byłoby mi trudniej, niż myślałam. (…) Ja nie wiem do końca, co Witold postuluje dla tej wielkiej sztuki, ale wydaje mi się, że on jakoś odbiera w niej ludziom takie sprawy, jak marzenia, bajki, różne wzruszające szpargały – to zresztą, czym sam jest tak cholernie przesiąknięty. A pejzaż? A humor?”[7].

No właśnie, Witold, z którym będzie ledwie nieco ponad rok, ale po latach wspomni: „ten jeden jedyny raz kochałam naprawdę i było tak, że tylko po to chciałam żyć, i tak, że tylko przez to chciałam umrzeć”[8]. Zanim on wkroczy na scenę, jest jeszcze tylu innych: Janusz, którego czas u jej boku właśnie się kończy, wspomniany wcześniej dziennikarz Sławek, Marian zwany Markiem, Edek, Staszek (ale nie ten z pierwszych tomów dziennika), Wojtek, jeden Ludwik, drugi Ludwik, Ryszard, a nawet nigdy przedtem i nigdy potem niespotkany młody wieśniak, z którym trzyma do chrztu wnuczkę gosposi… W jednych ona się kocha, inni kochają się w niej, z tym i owym niezobowiązująco flirtuje – by w pewnym momencie skonstatować:

„Jestem właściwie bardzo sama. Mam tyle oblicz, ile wynosi chmara wlekących się za mną »zakochanych« – dla każdego inne. Żadne nie jest prawdziwe”[9] i przyznać się do tego, że pragnie „znaleźć człowieka, pełnego człowieka-artystę, człowieka-treść, człowieka-bogactwo, a nie chłopczyka, którego treścią jest nic albo trochę, marzeniem ja, a on dla mnie – niewiele więcej ponad »rzęsy i loki« – zdobycz!”[10].

Rozgryza te relacje godzinami, wzdycha, narzeka, obiecuje sobie: „nigdy, nigdy już nie »uwiodę« chłopaka ot, tak, »dla sportu«. Jeżeli się kiedyś kimś zajmę, to tylko dlatego, że zakiełkuje we mnie jakieś prawdziwe uczucie”[11], po czym przy pierwszej sposobności owo postanowienie łamie. Niejeden raz. I znów tonie w wyrzutach sumienia, i znów żałuje straconych okazji… (Kto chce rzucić epitetem, niech sobie przypomni, co wyprawiał w trzeciej klasie liceum – to przecież ten wiek!). W chwilach zniechęcenia patrzy na siebie krytycznie:

„Mam w sobie dwie istoty, które siebie wzajemnie nienawidzą; nienawidzą się tym bardziej, że nienawiść ta i z jednej, i z drugiej strony jest bezsilna. Jedna strona to uczucie, a druga to, nazwijmy ją tak, próżność”[12]; „Nagle uprzytomniłam sobie, że nie mam za grosz talentu. (…) odczuwałam tylko coraz większą obojętność i niejasne przeświadczenie, że to p o w i n n o mnie przerażać, bo w takim razie wszystko jest bez sensu. I po co ta potworna jasność, z jaką widzę sztukę i życie, jeśli sama tworzyć ani żyć nie potrafię i nawet mi tego nie żal. Czyżby mi na tym wszystkim (a więc na niczym) nie zależało? I znowu, zanim zdążyłam sobie pomyśleć, co to właściwie znaczy, uprzytomniłam sobie, że t a k, że mi na niczym, co jest mną, nie zależy. Nie zależy mi na Agnieszce Osieckiej”[13].

Nie wygląda to na pozę, lecz na autentyczne chwile zwątpienia. A człowiek, który w siebie zwątpi, jakże często poprzestaje na małym… Kto wie, czy gdyby owego lipcowego dnia 1955 roku los nie zetknął ze sobą Agnieszki i Witolda, ówczesna jeszcze-nie-poetka nie zarzuciłaby marzeń o pisaniu, zostając dziennikarką jakiegoś lokalnego tygodnika, autorką filmów dokumentalnych albo, czemu nie, nauczycielką? Ale spotykają się, on wprowadza ją do STS-u, zaczyna się pisanie piosenek. Jeszcze trochę i jej słowami zacznie mówić cała Polska…

Dużo lepszy jest ten dziennik pod względem literackim niż dwa poprzednie tomy, choć wciąż jeszcze widać nieco irytującą manierę nadużywania cudzysłowów i podkreśleń. Między relacjami z zebrań, spektakli, imprez towarzyskich, pisanych językiem dość potocznym, trafiają się pełne uroku opisy, jak ten zimowy pejzażyk:

„Świerki postrojone jak podlotki na bal, całe w różowych pretensjonalnych koronkach, cienie długie rozfiglowane (od takiej tyciutkiej choineczki cienisko duże i dziwne, i jeszcze otoczone mgiełką jak woalką), polanki starannie, równo pomalowane na ten właśnie złotoróżowy, morelowy kolor i – ba! – nawet kurz śnieżny, jaki robiliśmy naszym wrzaskliwym pojazdem na drodze – naprędce przemalowany na złote i różowe iskierki. Chwilami zalegała morelowa cisza i wtedy widać było skaczące po śniegu puchatym i dobrym wróble, którym słońce podszyło skrzydełka różowym atłasikiem”[14].

A list do Witolda, tu dla oszczędności miejsca zacytowany tylko w maleńkim fragmencie, to już sama poezja:

„Chciałabym Ci opowiedzieć każdą gwiazdę, każdy podmuch wiatru, każdą chmurę i każdy kwiat (…), wysokość gór, niebieskość powietrza i dobroć ogniska w szałasie, nocą… (…) Patrzysz i głupiejesz, bo ciągle widzisz, że liście jarzębinowych żyrandoli wykąpane są w lipowym miodzie – takim bardzo jasnym, a znów mech na skałach – w jesiennym, koniczynowym – zielonym i ciężkim”[15].

Ponad osiemsetstronicowa objętość tomu w rzeczywistości nie jest aż tak przerażająca, bo sporą jej część stanowią faksymile wybranych stron dziennika, zdjęcia, przepisywane przez autorkę wiersze i urywki z lektur prozą, a wreszcie niezmiernie obszerne przypisy, obejmujące pełne tłumaczenia przytaczanych tekstów obcojęzycznych, ale nie tylko. Edytorka cytuje w nich także kilkudziesięciowersowe fragmenty z poprzednich tomów dziennika – można by się zastanowić, czy potrzebnie, bo przecież raczej mało prawdopodobne, by ktoś zaczął lekturę od piątego tomu, a skoro czytał wcześniejsze, wystarczyłby odsyłacz – i objaśnia nawet pojęcia, których na zdrowy rozum nikomu z wykształceniem wyższym od podstawowego objaśniać nie trzeba: co to Hel i Gubałówka, skoda i mercedes, kto to taki Żeromski, Ibsen, Pasteur, Hemingway, kto napisał „Bez dogmatu”, a kto „Nad Niemnem”. Ale przypisy mają to do siebie, że możemy wybrać tylko te, które nas interesują; a całość i tak jest bezcenna.


---
[1] Agnieszka Osiecka, „Dzienniki 1954-1955”, wyd. Prószyński i S-ka, 2018, s. 19.
[2] Tamże, s. 489.
[3] Tamże, s. 339-340.
[4] Tamże, s. 510.
[5] Tamże, s. 236.
[6] Agnieszka Osiecka, „Sztuczny miód”, cytuję z pamięci.
[7] Agnieszka Osiecka, „Dzienniki...” op.cit., s. 768-769.
[8] Agnieszka Osiecka, „Testament”, cyt. za: Zofia Turowska, „Agnieszki. Pejzaże z Agnieszką Osiecką”, wyd. Prószyński i S-ka, 2000, s. 44.
[9] Agnieszka Osiecka, op.cit., s. 507.
[10] Tamże, s. 236.
[11] Tamże, s. 105.
[12] Tamże, s. 79.
[13] Tamże, s. 439.
[14] Tamże, s. 358.
[15] Tamże, s. 562-565.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 905
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: