Dodany: 19.02.2018 17:22|Autor: zsiaduemleko

Książka: Mały Wielki Człowiek
Berger Thomas

1 osoba poleca ten tekst.

O tym, że zjadła stek wielkości moich pleców


Na początku czuję się w obowiązku wyrazić swoje święte oburzenie z powodu okładki omawianego wydania "Małego Wielkiego Człowieka" (Prószyński i S-ka, 2015). Potrafię zrozumieć marketingowe zalety okładki nawiązującej do gorącej ekranizacji dzieła, by wzbudzić większe zainteresowanie tych, którzy z kina dopiero wyszli. Ale w tym przypadku trudno się spodziewać, że pokładano nadzieję w bazie fanów obrazu, skoro ten premierę miał w 1970 roku. Przecież oni w większości powinni już nie żyć. Potrafię również zrozumieć intencję wydawcy, który zaplanował edycję kolejnych kultowych powieści w "filmowej serii", ale z kolei nie potrafię dostrzec w tym zamyśle sensu. No bo jak to: kupujesz książkę, a tam na okładce (oraz na grzbiecie!) bezcenna informacja o tym, kto występuje w rolach głównych. Dustin Hoffman, Clint Eastwood, Meryl Streep, Jack Nicholson i inni. W książce grają, normalnie rola życia. Jakby obsada ekranizacji miała być jakimkolwiek argumentem za lekturą. Ja wiem, że według niektórych okładka to akurat element najmniej istotny, ale nikt mi nie wmówi, że nie jest ważna i można ją potraktować byle jak – artystycznie na nią zwymiotować i po sobie nie posprzątać. Nie godzi się, bo to razi moje poczucie piękna, tak jak fanów motoryzacji obraża prezencja Fiata Multipli. Uf, dobrze, najbardziej bolesne uwagi mamy za sobą, przejdźmy zatem do istoty tego wpisu.

"Jeżeli będziesz kiedyś chciał naprawdę dać odpocząć nerwom, to stocz się na samo dno, a będziesz szczęśliwy. Większość naszych problemów pochodzi stąd, że mamy zasady"[1].

Jack Crabb liczy sobie 111 lat (jak jakiś hobbit) i zaczyna opowiadać o swoim przebrzmiałym życiu. A jest o czym, bo ma za sobą coś, co w świecie sloganów zwykło się określać "barwnym żywotem" i akurat w tym przypadku nie będzie w tym krztyny przesady. Jack został w wieku kilkunastu lat rozdzielony z rodziną, a jego ojca zamordowano w dość niecodziennych okolicznościach, bo wskutek niezwykłej komedii omyłek. Dość napisać, że bohater zostaje ostatecznie adoptowany przez plemię Czejenów i w ten sposób – pośród namiotów ze skór bizona oraz obiadów z psiego mięsa – rozpoczyna się jego odyseja po Dzikim Zachodzie. Nie trzeba być asem wróżbiarstwa, aby przewidzieć, że białemu dziecku nie będzie łatwo pośród Indian, ale Jack jest dość zaradnym chłopakiem, skoro ostatecznie dożył tych 111 lat. Trzeba dodać, że to nie będzie jedyny raz, gdy ktoś go adoptuje, uznajmy jednak, że rozwlekłe skróty fabularne nikogo w tym miejscu nie interesują, i powiedzmy telegraficznie: bohater zdąży podjąć się wielu zajęć, zwykle mało chwalebnych (hazardzista, szuler i oszust na różne sposoby), pozna parę historycznych postaci (Dziki Bill Hickok, generał Custer), przyłoży się do wyginięcia bizonów, jak również będzie świadkiem paru historycznych bitew (nad Washitą oraz nad Little Bighorn). To nie wszystko, bo z pewnością o czymś zapomniałem, jednak nie mam pod ręką notatek, więc zostawię tak jak jest, a Wy weźmiecie pod uwagę, że prawdopodobnie tym akapitem nie wyczerpałem tematu.

"Oczywiście nie wszyscy Indianie są brązowi, nie mówiąc już o tym, że żaden nie jest czerwony"[2].

Co najbardziej charakterystyczne dla powieści Bergera, to bez wątpienia jej nie do końca poważny wydźwięk. Owszem, bywa wyjątkowo krwawo, bo takie są czasy, ale również całkiem śmiesznie. Jack i jego umiłowanie czarnego humoru nadają "Małemu Wielkiemu Człowiekowi" niezwykły i rzadko spotykany szlif, co postaram się odzwierciedlić w cytowanych fragmentach; obawiam się, że suche wycinki mogą nie lśnić pełnią blasku, ale spróbować warto. Bez wątpienia najwięcej ubawu czytelnikowi zapewnią sami Indianie, których nazwałbym trochę głupkami, ale w tym czułym sensie. No wiecie – tak jak Krzyś nazywał Kubusia Puchatka swoim małym głupiutkim misiem. Bez złośliwości i z ochotą, aby głuptasków przytulić. Bo Indianie nie dość, że mają wyjątkowo słabą głowę do alkoholu i upojeni najczęściej wzajemnie się zabijają (a o świcie niczego nie pamiętają i szukają w namiocie towarzysza, któremu wczoraj roztrzaskali twarz toporkiem), to jeszcze muszą nosić dość oryginalne imiona: Skóra ze Starego Szałasu, Opala się na Czerwono, Wpycha Wszystko za Pas, Brud na Nosie, Biały Człowiek go Ściga i – mój faworyt – Żaba Siedząca na Stoku. Sam Jack z racji swojego niezbyt imponującego wzrostu (160 cm, a w butach na obcasie i sombrero – 182 cm) jest nazywany Małym Wielkim Człowiekiem. Tajemnicę tytułu powieści mamy więc za sobą i nie było zaskoczenia.

"Nie mam pojęcia, skąd ci Indianie zrobili się tacy sprytni. Wcześniej napływały raporty o czejeńskich wojownikach, którzy ścigali się z pociągiem i usiłowali złapać go na lasso, i w to można było uwierzyć, bo dziki Indianin nie miał wyobrażenia o masie i rozmiarach. I uznałby, że skoro biały człowiek może jechać taką kupą metalu, to czerwony człowiek może ją złapać na lasso"[3].

To właśnie Indianie nadają żywotowi Jacka najwięcej kolorytu i to właśnie na opisach ich codzienności najbardziej zyskuje czytelnik. Nie chciałbym wnikać, ile w tych opowieściach autentyzmu, a ile autorskiej wyobraźni, ale umówmy się: czytamy powieść przygodową, nie reportaż, więc każde odchylenie od faktów potraktujmy łaskawie, bo najprawdopodobniej miało nam zapewnić jedynie dodatkową rozrywkę oraz magnetyzm trzymający przy lekturze. I zapewnia, a potwierdzi to każdy, kto przeczyta o robiącym wszystko na odwrót Indianinie (wątek jak z parodii!) czy też o okolicznościach, w jakich przychodzi Indiankom rodzić dzieci (w krzakach, w przerwach między rąbaniem drewna na opał). Rzecz jasna życie Jacka nie toczyło się wyłącznie pośród pachnących "ogniskiem, ziemią, tłuszczem, krwią, potem i pełną dzikością"[4] indiańskich obozowisk, ale te właśnie fragmenty, w moim odczuciu, mogą się poszczycić największą wartością literacką. Może się mylę, ale tak to zapamiętałem.

"(...) jako wojownicy Czejenowie lubią być naładowani. Spróbuj kiedyś bić się po tym, jak sobie użyjesz, a zrozumiesz, o co chodzi: będzie ci się tylko chciało spać"[5].

Opowieść Jacka Crabba, który nie może znaleźć sobie miejsca i wytchnienia w świecie, pełna jest drobnych wydarzeń, anegdotek i luźnych spostrzeżeń bohatera – nie zawsze porażająco bystrych, ale prawie zawsze zabarwionych na czarno. Więc nie zrozumcie mnie źle, bo nie ma tu komedii w czystej formie, a zabawnie jest – owszem – ale tylko do czasu. Najbardziej dobitnie uświadamia nam to huczna i krwawa kulminacja nad Little Bighorn. "Małemu Wielkiemu Człowiekowi" gatunkowo najbliżej chyba do "Na Południe od Brazos" – tam również nie brakowało humorystycznych akcentów, ale im dalej w opowieść, tym bardziej stawała się ona bezwzględna i poważna. Dzieło Bergera ma jednak inną (mniejszą) skalę rozmachu i niższe wymagania stawia czytelnikowi, więc na tematyce i zbliżonym rozłożeniu akcentów podobieństwa się kończą. Obie powieści zasługują na przeczytanie, choć gdybym miał wybrać wyłącznie jedną, bez wahania wskazałbym McMurtry'ego. Na szczęście nikt nie każe mi wybierać, co?


---
[1] Thomas Berger, "Mały Wielki Człowiek", przeł. Lech Jęczmyk, wyd. Prószyński i S-ka, 2015, str. 239.
[2] Tamże, str. 14.
[3] Tamże, str. 316.
[4] Tamże, str. 329.
[5] Tamże, str. 152.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1781
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: Agella 24.02.2018 00:28 napisał(a):
Odpowiedź na: Na początku czuję się w o... | zsiaduemleko
Pamiętam ten film i jeszcze żyję:-)
Pamiętam też książkę, właściwie głównie fragmenty dotyczące życia Indian. To chyba z tej książki (albo filmu?) pochodzi cytat:
"Dziś jest dobry dzień aby umrzeć" - jako motto Indian przed bitwą? polowaniem?
Często jest tak, że książka na podstawie której powstał film jest warta przeczytania.
Użytkownik: zsiaduemleko 24.02.2018 09:00 napisał(a):
Odpowiedź na: Pamiętam ten film i jeszc... | Agella
Nie przypominam sobie, więc wątpię. Ale ten cytat pamiętam z reklamy batonika Mars. To się liczy?
Użytkownik: sowa 24.02.2018 21:50 napisał(a):
Odpowiedź na: Pamiętam ten film i jeszc... | Agella
Znalazłam taki oto skarbczyk: https://en.wikipedia.org/wiki/A_Good_Day_to_Die :-)
Mnie „today is a good day to die” kojarzy się przede wszystkim z filmem „Linia życia” („Flatliners”; tym prawdziwym, Joela Schumachera, z 1990, a nie zeszłorocznym niby-remakiem) – to było ulubione powiedzonko-cytat bohatera granego przez Kiefera Sutherlanda.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: