Dodany: 25.07.2010 17:30|Autor: A.Grimm

Książka: Komu bije dzwon
Hemingway Ernest

5 osób poleca ten tekst.

Enigmatyczny Hemingway


Pomyślałem sobie, że warto byłoby poznać przynajmniej jedno dzieło Ernesta Hemingwaya, a że w domu znajdował się utwór pt. "Komu bije dzwon", wybór padł właśnie na tę książkę. Omijałem ją wcześniej szerokim łukiem przez wzgląd na jej ideologiczną proweniencję. Spodziewałem się tendencyjnej agitki w czarno-białych kolorach. Moje oczekiwania nie zmieniły się, ale nastawienie - owszem.

Chciałem zobaczyć jeszcze jednego znanego pisarza, który poniża się mało wyrafinowanym płodem literackim stworzonym na zamówienie polityczne bądź w wyniku indoktrynacji. Przyznaję, że ta niezdrowa chęć demaskacji towarzyszyła mi przez jakieś pierwsze sto stron. I srodze zawiodłem się w swoich oczekiwaniach. "Komu bije dzwon" jest dziełem republikanina, ale nie jeźdźca bez głowy, który tworzyłby świat według jaskrawego podziału. Takiego urągania inteligencji czytelnika nie ma, co nie oznacza, że jest to utwór bezstronny. Narracja odbywa się głównie z perspektywy Roberta Jordana, Amerykanina, który pomaga lewicowym partyzantom w górach. To w ich obozie toczy się głównie akcja; to ich wspomnienia przywoływane są na kartach powieści; ich punkt widzenia dominuje. Charakterystyka drugiej strony konfliktu (frankistów, bądź, jak nazywają ich bohaterowie książki: faszystów) odbywa się za pośrednictwem Roberta Jordana i jego nowo poznanych w górach przyjaciół. Rzadko się zdarza, żeby zabrał głos obiektywny narrator trzecioosobowy. W rezultacie przeciwnicy ideologiczni Republikanów sprowadzają się do szeregu imion i nazwisk pozbawionych indywidualnych rysów. Nie należy więc ufać tym autobiograficznym wstawkom, w których główny bohater chwali się swoją znajomości Hiszpanii i Hiszpanów. To w górskim obozie, w którym przebywa Jordan, będziemy mieli do czynienia z uczuciami, wątpliwościami, emocjami, jedyną relatywnie złą postacią (Pablo) i resztą bandy, która zabija za sprawę. Zabawnie brzmią te wszystkie refleksje o śmierci i zabijaniu ludzi, gdy się pomyśli, że szczytowym wnioskiem dla nich będzie stwierdzenie Anselma, iż ci faszyści to tacy sami ludzie jak republikanie. Ale łatwo jest pisać z mojej pozycji. Dla przemaglowanego ideologicznie człowieka musiało to być epokowe odkrycie.

Oszczędny, reporterski styl Hemingwaya nie sprawdza się wszędzie - wbrew temu, co sądzą piewcy tegoż autora. Najgorzej jest, gdy spotykamy się z rozbudowanymi monologami wewnętrznymi bohaterów, głównie Roberta Jordana. W takich chwilach utwierdzałem się tylko w przekonaniu, że o sile tej powieści stanowi wyłącznie jej sensacyjno-konspiracyjna oś. Nie poradził sobie autor z tymi partiami tekstu, w których Jordan prowadzi ze sobą kilkustronicowe dyskursy (to nieznośne, irytujące "ty"). Są one umieszczone poza nawiasem powieści, enigmatyczne, pozbawione dramaturgii i przede wszystkim mało wartościowe intelektualnie.

Wątek romansowy jest chyba najsłabszym punktem utworu, a jednocześnie podstawą dla rozwinięcia dyskusji o wartości życia. Jak wszystkim wiadomo, esencję życia da się czasami zawrzeć w kilku dniach. Innym nie wystarcza na to kilkudziesięciu lat. Robert Jordan miał to szczęście, że udało mu się przeżyć wszystko, co najpiękniejsze w kilka dni. I wcale bym nie psioczył, bo zdaję sobie sprawę, że taka rzecz jest możliwa i że to właśnie miłość może być tą ożywczą, wspaniałą wartością. Sęk w tym, że narrator ulokował ową esencję życia w śpiworze. W relacji Marii i Roberta brak motywacji wykraczającej poza erotyczną fascynację (a i to bardzo przeciętną i bez wielkich porywów), chociaż można dojrzeć próby nadania jej pozorów miłości. Szkoda, szkoda... takie meteory szybko gasną i żałuję, że nie zobaczyliśmy, jak potoczyła się dalej ta "wielka miłość" Roberta i Marii. Zapewne, w telegraficznym skrócie, tak jak ich chwile uniesienia. W tych momentach Hemingway był najbardziej bezradny. Śpiwór swoją drogą, a życie - swoją. I nie udało mi się zrozumieć, jak Jordan mógł to ze sobą połączyć, bowiem nic nie wskazuje na wyjątkowość relacji tych dwojga. Zupełnie nic.

"Komu bije dzwon" jest sprawnie napisaną książką sensacyjną z aspiracjami do bycia czymś więcej. Psychologiczną? Nie wydaje mi się. Nawet jeśli niektóre postaci miały potencjał, który pozwalałby na stworzenie pogłębionych psychologicznie portretów, to nie udało się to autorowi. Może jedynie poza Pablem, ale to wynikało z tego, że jego osoba i wewnętrzne dylematy ściśle łączą się z główną osią fabularną. Do tego dochodzi retrospektywna opowieść Pilar, która dokłada kilka cegiełek do budowy jego sylwetki. Poza tym dominuje papierowość, co jest właśnie wynikiem chwalonego przez wielu reporterskiego stylu autora, który nadaje się do opisywania sytuacji, ale nie do tworzenia subtelnych portretów. I na pewno nie do pisania długich dywagacji o istocie śmierci, zabijania, samobójstwa itp. Jasne, że lepsze jest ta powieść od tworów, które możemy obecnie spotkać na półkach sklepowych. Paradoksalnie, może o tym decydować ta sama enigmatyczność stylu, którą krytykuję. Ale czasami tak bywa, że lepiej jest odjąć i stworzyć utwór przeciętny bądź po prostu przyzwoity, niż dodać i wypuścić na światło dzienne gniot.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 6117
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: