Dodany: 11.01.2018 23:09|Autor: misiak297

Projekt: szczęście rodzinne


[w tekście odwołuję się do szczegółów fabuły]


Nierzadko spotykam się z przekonaniem, że nie ma sensu wracać do jakiejś książki zamiast przeczytać inną, której się jeszcze nie zna. Cóż, ja wychodzę z założenia, że warto to robić. Zdumiewające, jak może się zmienić odbiór takiej pozycji. Kiedy z dwanaście lat temu czytałem „Piąte dziecko”, byłem bardziej niż rozczarowany, a Doris Lessing dostała się na moją prywatną listę pisarzy, których lepiej omijać. Tym większa była niespodzianka – przy ponownej lekturze poczułem zachwyt.

To zaledwie książeczka; niewielki format, przyjazna dla oka czcionka, niecałe 150 stron, skondensowana forma (która przy pierwszej lekturze mi przeszkadzała, a tym razem wpisała się idealnie w tę historię. Oczywiście to materiał na wielką rozmiarowo powieść – a jednak i taka konkretna lapidarność się sprawdza). „Piąte dziecko” dałoby się w zasadzie streścić w jednym krótkim zdaniu: idealna (choć może to słowo należałoby ująć w cudzysłów) rodzina rozpada się, gdy pojawia się na świecie tytułowe piąte dziecko – nieprzystosowany, agresywny odmieniec. Krótka historia – a ile w niej treści! Mam wrażenie, że Lessing jest mistrzynią niejednoznaczności, łudzenia czytelnika.

To była miłość od pierwszego wejrzenia. Dawid (cóż za okropna maniera! Tłumaczka spolszczyła część imion, co strasznie zgrzyta podczas lektury!) i Harriet poznają się na przyjęciu firmowym. Oboje wiedzą, czego chcą od życia. Na przekór obowiązującym trendom (trwa rewolucja obyczajowa) – wybierają wstrzemięźliwość zamiast seksualnego rozpasania, gotowy, sprawdzony wzorzec zamiast przygody. Kiedy świat odrzuca tzw. tradycyjne wartości, oni zamierzają je kultywować. Harriet miała udane dzieciństwo, jej rodzice twierdzili, że „podstawą szczęśliwego życia jest życie rodzinne”[1]. Z kolei Dawid pochodzi z rozbitej rodziny – w rezultacie „Dorastał pełen żarliwych wymagań wobec własnej przyszłości: jego dzieci będą miały inne życie”[2].

A teraz głos czytelniczy zza kadru: można pozazdrościć bohaterom takiego natychmiastowego wybuchu uczuć, samoświadomości, odwagi w dążeniu do realizacji własnych marzeń. Można nawet im kibicować, gdy te marzenia stają się rzeczywistością. Ale zaraz… Lessing wymaga czujnego czytania. Samoświadomość bohaterów sąsiaduje tu z ich zupełnym brakiem wyobraźni i – co ważniejsze – odpowiedzialności („Nadeszły złe chwile, kiedy myśleli o szczupłości swoich zasobów i własnej słabości. W takich momentach, gdy brakuje środków finansowych, czujemy się tak, jakby nas sądzono: Harriet i Dawid wydali się sobie wątli i niewystarczający; trzymali się tylko uparcie hołubionych przekonań, które inni ludzie zawsze uważali za błędne”[3]). Właściwie to najbliżsi umożliwiają im realizację marzeń. Ojciec Dawida – bogaty i hojny – utrzymuje rodzinę syna, Dorota – matka Harriet – staje się w niej gosposią i opiekunką („bo skoro wybrali życie rodzinne, rozumiało się samo przez się, że Dorota powinna przyjechać na czas nieokreślony i pomagać Harriet, mimo zapewnień, że ma własne życie, do którego musi wrócić”[4]).

Lovattowie realizują swój pomysł na szczęście mimo braku możliwości finansowych po temu i wbrew zastrzeżeniom rodziny. Kupują położony na uboczu ogromny dom w stylu wiktoriańskim. Przychodzą na świat dzieci (w planach jest ich sześcioro czy ośmioro!). Na kolejne Boże Narodzenia i Wielkanoce zjeżdża się ogromna rodzina, dla której ten dom stał się bezpieczną, ciepłą oazą dawnego porządku. Ojciec Dawida powie, że mieszkać w nim „to jak siedzieć w jakimś cholernym, wielkim budyniu owocowym”[5]. Ich świat jest miejscem wielkiego szczęścia – takiego, jakie możemy oglądać w reklamach płatków śniadaniowych, gdzie wszyscy członkowie rodziny z radością siadają do stołu i witają nowy dzień – mamusia, tatuś, dzieci – uśmiechnięci, wymuskani, choć podobno dopiero wstali z łóżek, i nawet poranny pośpiech staje się czymś przyjemnym. W takiej rzeczywistości nic złego nie może się przytrafić („łez ani żalu nigdy nie mieli w planie”[6]).

Znów głos zza kadru: czytając o tej innej wersji naszych rodzimych Borejków, może chciałoby się zanurzyć w tym ciepełku (kiedy widzimy taki świat w reklamach płatków śniadaniowych, zwykle traktujemy go z pobłażaniem, bierzemy w cudzysłów, wyśmiewamy jako naiwny i wykreowany – ale kto z nas nie pragnął choć na chwilę się w nim znaleźć?). Tyle że – uwaga – to ciepło pozorne. Pojawiają się oznaki zmęczenia, irytacji, radość ma tu dużo z obowiązku. Bohaterowie żyją bezrefleksyjnie (i tak samo płodzą kolejnych potomków). Liczy się dla nich tylko owo szczęście rodzinne (nieważne, że osiągane kosztem innych – harującej matki, szczodrego ojca), którego symbolem stają się przyjęcia świąteczne, długi i kosztowny czas zabawy, miłości, ciepła. Wszystko – nawet pojawianie się kolejnych dzieci – wydaje się temu podporządkowane. Zupełnie jakby Harriet i Dawid za wszelką cenę chcieli stać się rodziną z reklam. Wątpię, czy naprawdę kochają swoje dzieci, może raczej się nimi cieszą, jak się cieszymy posiadaniem sprzętów sprawiających, że codzienność staje się łatwiejsza. Na dobrą sprawę na tym powieść mogłaby się zakończyć – i tak byłaby porażająca.

A jednak coś złego się przytrafia – wraz z pojawieniem się tytułowego piątego dziecka. Harriet wyjątkowo źle znosi tę ciążę. Można odnieść wrażenie, że czyta się „Dziecko Rosemary” Levina. Dalej nie jest lepiej. Dom przestaje być oazą szczęścia rodem z amerykańskich filmów. Ben, w przeciwieństwie do swego starszego rodzeństwa, nie jest śliczny, grzeczny ani przystosowany. Przypomina człowieka pierwotnego, nieledwie zwierzę. Prawie nie mówi, wolno przyswaja wiedzę, jest aspołeczny, agresywny, wzbudza strach. Wkrótce staje się jasne, że niszczy „idealną” rodzinę: „dokonał inwazji na ich zwyczajność, bezbronną wobec niego i jemu podobnych”[7]. Zapada decyzja – zostanie umieszczony w zakładzie.

Kiedy furgonetka z wrzeszczącym chłopcem odjeżdża, chce się wykrzyknąć: całe szczęście! Chce się usiąść z Lovattami do stołu i świętować powrót rzeczywistości z reklam płatków śniadaniowych. Szczerze się im współczuje, ma się wrażenie, że mały dostał nauczkę, na którą sobie solidnie zapracował. I tylko czasem w głowie pojawi się myśl – ale to przecież dziecko, nie odpowiada za swoje czyny. Nie, nie, tym lepiej się nie przejmować. Być może czasem trzeba poświęcić jedną osobę dla dobra pozostałych? Ben nie był przecież nawet członkiem rodziny, raczej intruzem, który nie pasował do tego obrazka, wypłaszał gości, siał zniszczenie. Z czysto literackiego punktu widzenia stał się także żywym symbolem tego, przed czym uciekają jego rodzice – świata, w którym nie wszystko jest różowe, lukrowane i równo przycięte. Obnażył również kruchość, fałsz i obłudę tego obrazka. Może nawet brak miłości, który się za nim kryje.

Matka jednak decyduje się go odwiedzić, powodowana raczej wyrzutami sumienia niż uczuciem. Przerażona, postanawia zabrać Bena z powrotem. To sprawi, że rodzina zupełnie się rozpadnie. Nigdy już nie będzie jak w reklamach. Chłopiec nie spokorniał (choć groźba powrotu do zakładu robi swoje). Z domu, który dawniej wszystkich przyciągał, chce się uciec. Dezerterują goście, dezerteruje Dorota, dezerteruje Dawid, dezerterują dzieci – Harriet sama musi zatroszczyć się o najmłodszego syna.

I znów Doris Lessing igra z czytelnikiem. Chce się zatrzymać bohaterkę, powiedzieć: „idiotko, niech ten mały potwór tam umrze, wracaj do swojego świata płatków śniadaniowych, do lepszych (!!!) dzieci, do hucznych bożonarodzeniowych spędów”. A jednak przemierza się z nią korytarze zakładu (czy raczej zwykłej umieralni), patrzy na przerażone człekopodobne istoty, których ktoś chciał się pozbyć, i już nie można odwrócić wzroku. Zaczyna się rozumieć Harriet. Później trudno uciec od pytania, na ile pobyt w zakładzie – w nieludzkich warunkach – wypaczył jeszcze bardziej charakter Bena. I od jeszcze jednego, ważniejszego – co ja bym zrobił na jej miejscu?

Bohaterka przestaje mieć złudzenia. Stara się zmienić syna, przystosować go. Nie jest jej łatwo. Przychodzi czas refleksji – nareszcie. Zastanawia się, kim jest jej najmłodsze dziecko, czy to kara za wielkie szczęście, za zuchwałość, gdzie popełnili błąd. Trudno się razem z nią nie zastanawiać. Czy chłopcu okazano za mało miłości? Czy zbyt łatwo go odrzucono? Co jest najgorszą winą? I o czym właściwie mówi „Piąte dziecko”? O tym, jak szczęście jest ulotne, a czasem i nieprawdziwe? O tym, jakie brzemię musi dźwigać matka (to Harriet staje się „zbrodniarką” przez urodzenie takiego dziecka)? O tym, że szczęścia nie można osiągać cudzym kosztem?

Wielka to literatura, która wytrąca z równowagi, prowokuje do refleksji, nie daje się „poskromić”, nie pozwala się zaszufladkować w łatwych interpretacjach. Wiem, że zaraz wejdę w inny powieściowy świat, inną historię – ale ta zostanie ze mną na długo. I tyle pytań – bez jednoznacznej odpowiedzi…


---
[1] Doris Lessing, „Piąte dziecko”, przeł. Anna Glen, Państwowy Instytut Wydawniczy, 2005, s. 9.
[2] Tamże, s. 10.
[3] Tamże, s. 14.
[4] Tamże, s. 17.
[5] Tamże, s. 63.
[6] Tamże, s. 40.
[7] Tamże, s. 64.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2972
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: ahafia 22.01.2018 21:28 napisał(a):
Odpowiedź na: [w tekście odwołuję się d... | misiak297
Byłeś ciekaw moich wrażeń, są już w czytatce, ale widzę, że mieliśmy dość zbieżne odczucia i wyłapaliśmy te same szczegóły.
Dla mnie to bardzo denerwująca i przykra powieść. Denerwująca, bo, jak w "Małym księciu", uważam, że powinniśmy odpowiadać za to, co oswajamy, a w tym przypadku, za powołane do życia istoty, i wszystko się we mnie burzy przeciwko wszystkim takim "Lovattom" mnożącym byty ponad własne możliwości finansowe. Przykra zaś, bo rozumiem i współczuję matce, która wbrew całemu światu ochrania syna kosztem utraty bliższej i dalszej rodziny. Rozumiem jej strach, rozdarcie i podjętą decyzję. Nie rozumiem i lekko powątpiewam w kompletnie nieprofesjonalną postawę lekarzy oraz brak zaangażowania służb socjalnych.
Użytkownik: MsOdetka 15.02.2018 15:12 napisał(a):
Odpowiedź na: [w tekście odwołuję się d... | misiak297
Świetna recenzja.
Czytałam tę książkę kilka lat temu. Opisana historia wzbudziła we mnie mieszane uczucia, ale na tyle silne, że na długo zapadła mi w pamięć, co rzadko mi się zdarza. Jestem ciekawa swojego odbioru "Piątego dziecka" po latach, ale boję się wracać do świata Lovattów. Jest w tej opowieści coś z horroru - nie bez powodu kojarzy się trochę z "Dzieckiem Rosemary". Na pewno nie można przejść nad tą książką obojętnie.
Użytkownik: Anna125 26.03.2018 00:17 napisał(a):
Odpowiedź na: [w tekście odwołuję się d... | misiak297
Jeszcze nie przypomniałam sobie recenzji (całe szczęście, że jej nie pamiętałam) i nie przeczytałam dyskusji. Muszę pomyśleć, duże wrażenie zrobiła na mnie ta książka. Iluzja i mistrzostwo w pisaniu. Chyba boję się Lessing.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: