Jeszcze przed końcem roku naszło mnie na kontynuowanie zgłębiania twórczości Samotnika z Providence (który, jak się zorientowałam, aż takim strasznym samotnikiem chyba nie był, bo udzielał młodszym kolegom po piórze pomocy, jaką można by nazwać aktywną korektą – nie dość, że poprawiał błędy, ale zmieniał i uzupełniał całe zdania; do tego wrócimy w trakcie omawiania poszczególnych tekstów), wzięłam więc ze sterty przyłóżkowej kolejny zbiór opowiadań –
Nienazwane (antologia;
Lovecraft H. P. (Lovecraft Howard Phillips),
Talman Wilfred Blanch,
Rimel Duane W. i inni)
. Czy to kwestia tłumaczenia, czy akurat tak się opowiadania w tym zbiorze dobrały, nie wiem, ale ogólne wrażenie okazało się nieco lepsze, niż po pierwszym kontakcie z autorem i jego najbardziej znanymi pracami.
Ewidentnie najlepsze – krótkie, zwięzłe, nieprzeładowane zapewnieniami o niesamowitości, piekielności, plugawości etc. scenerii i realiów, na dodatek podszyte bardzo dyskretnym czarnym humorem – są dwa teksty: „Straszny [w spisie treści „Straszliwy” – przypis mój] Starzec” i „Koty Ultharu”. Pierwsze z nich opowiada o losach trzech bandziorów, którzy wybrali się obrabować mieszkającego samotnie sędziwego i, jak wobec tego sądzą, bezbronnego staruszka, niegdyś pływającego jako kapitan po wschodnich morzach. Drugie stanowi analogiczną przestrogę dla wszelkich bezdusznych barbarzyńców, którzy poważą się skrzywdzić kota. Bez wahania oceniłam oba na piątkę.
Nie tak udane, ale generalnie niezłe – bo prawie równie krótkie i prawie równie mało nafaszerowane niepotrzebnymi przymiotnikami – są: „W grobowcu” (fabuła przekonuje, że jeżeli człowiek popełnia czyn, łagodnie mówiąc, naganny, winien się liczyć z konsekwencjami!), „Dwie czarne butelki” (narrator przekonuje się naocznie, jakie skutki może powodować paranie się przez osoby duchowne czarną magią) i „Nocny ocean” (pewien artysta bardzo obrazowo opisuje swoje wrażenia z kilku dni spędzonych samotnie nad brzegiem oceanu; prawdę powiedziawszy, dzisiejszy czytelnik może podejrzewać, iż narrator zapomniał zaznaczyć, że przed doznaniem owych widzeń zażył sowitą porcję LSD albo czegoś podobnego…). Drugi i trzeci z tych utworów to wspomniane na początku wspólne dzieła Lovecrafta i jego znajomych - odpowiednio Wilfreda B. Talmana i Roberta H.Barlowa. Czytając ten ostatni, zastanawiałam się, czemu aż tak różni się on – przede wszystkim poetyckością stylu – od opowiadań, które do tej pory poznałam; odpowiedź na to pytanie uzyskałam na stronie poświęconej twórczości Lovecrafta, gdzie dowiedziałam się, że jego dopiski i przeróbki stanowią zaledwie 10% tekstu.
O pół oczka niżej oceniłam: „Za ścianą snu” (psychiatra wspomina pacjenta, którego obłęd okazuje się spowodowany przez… hm… żeby nie ujawnić za wiele, powiedzmy, że czynnik zewnętrzny), „Z zaświatów”(przyjaciel narratora konstruuje „plugawą machinę elektryczną”[38], przekonując go, że służy ona do odbierania „dowodów z zaświatów”[39] za pośrednictwem szyszynki), i „Sny w Domu Wiedźmy” (zdolny student, fascynujący się wszelkimi niesamowitościami, zamieszkuje w budynku, w którym przed dwustu laty mieszkała legendarna czarownica wraz z zagadkowym szczurohumanoidalnym stworkiem; im dłużej tam przebywa, tym bardziej przerażające rzeczy mają miejsce. Smaczkiem w tym opowiadaniu jest akcent polski: sąsiedzi nieszczęsnego Gilmana to dozorca Dombrowski, naprawiacz krosien Joe Mazurewicz i Paul Choynski, w tejże dzielnicy zamieszkuje „przygłupia praczka nazwiskiem Anastasia Wolejko”[145] z konkubentem Pete’m Stowackim i synem Władysławem, oraz Mary Czanek, a w okolicznym kościele pod wezwaniem Św. Stanisława posługę duszpasterską sprawuje ksiądz Iwanicki.
Sumarycznie na trójkę zasługują: „Przemiana Juana Romero” (opowieść o dziwnym zdarzeniu w kopalni, podczas którego ponosi śmierć meksykański robotnik), „Hypnos”(narrator zaprzyjaźnia się z człowiekiem, o którym nic nie wie, lecz przyciąga go jego niezwykłość i umiejętność dyskutowania na tematy metafizyczne; finał tej przyjaźni jest doprawdy zaskakujący), „Przyczajona zgroza” [w spisie treści – „groza” – przypis mój] (ludzie pragnący zbadać tajemnicę pewnego domostwa napotykają na mrożące krew w żyłach zjawiska), i „Nienazwane” (narrator próbuje przekonać sceptycznego znajomego w kwestii istnienia „rzeczy »nienazwanych« i »niewypowiedzianych«”[79], co naraża ich obu na niebezpieczeństwo).
Zupełnie nie w moim guście okazała się „Ekshumacja” (narrator zostaje poddany leczeniu wielce tajemniczą metodą, czego skutki są dlań przerażające), trzeci z owych utworów pisanych przez młodych literatów - w tym przypadku Duane'a W. Rimela - a doszlifowywanych przez Lovecrafta.
Średnia z ocen poszczególnych opowiadań: 3,6 - zatem zaokrąglam w dół. I "więcej niż przeciętna" to chyba ocena odpowiadająca całościowemu wrażeniu. Podobnie jak przy poprzednim zbiorze, widać sporą różnicę jakości pomiędzy poszczególnymi elementami; styl jest z reguły świetny, kreatywność i umiejętność tworzenia klimatu – ponadprzeciętna, natomiast niektóre rozwiązania fabularne bywają naiwne i niedopracowane, a język – momentami strasznie stereotypowy, z wszystkimi tymi mankamentami, które wyliczałam w recenzji „Zewu Cthulhu”.
Dla ilustracji dwa cytaty, pierwszy z „Przyczajonej zgrozy”, drugi z „Nocy w Domu Wiedźmy”:
„... cień nad owym kominkiem nie należał do (…) istoty ludzkiej, lecz bluźnierczej anomalii rodem z najgłębszych piekielnych otchłani; bezimiennego, bezkształtnego plugastwa, którego żaden rozum nie byłby w stanie ogarnąć ani żadne pióro choćby częściowo opisać”[59];
„Sny Gilmana w dużej mierze polegały na zanurzaniu się w nieskończone otchłanie niewytłumaczalnych kolorów zmierzchu i zaskakująco nieskładnych dźwięków; otchłanie, których materii i cech grawitacyjnych ani relacji ze samym sobą nawet nie był w stanie wyjaśnić. (…) Swojego własnego położenia nie mógł nigdy ocenić, ponieważ widok jego rąk, nóg i tułowia zawsze przesłaniało mu jakieś dziwne zakrzywienie perspektywy, ale czuł, że jego stan fizyczny i zmysły były niesamowicie przetworzone i skrzywione – choć nie bez jakiegoś groteskowego związku z jego normalnymi proporcjami i właściwościami.
Otchłanie te nie były żadną miara puste; zapełniały je nieopisanie zakrzywione masy przedziwnie zabarwionej materii, której część zdawała się organiczna, a część nieorganiczna. Wszystkie obiekty (…) były z gruntu niewymowne i niepojęte. (…)”[119-120].
Zachwycać się nie będę, ale dostępną resztę opowiadań przeczytam, z ciekawości.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.