Dodany: 13.12.2017 17:52|Autor: cordelia
Zielony ogród, czarny ogród
Ten ogród leży pod ziemią i jest czarny w dwójnasób, węglem i ciemnością głęboką jak moja dotychczasowa ignorancja w dziedzinie historii Górnego Śląska. Książka Małgorzaty Szejnert to dla takich jak ja kaganek oświaty, lampa w mroku dziejów, w którym zniknął inny ogród, zielony, leżący nad tamtym, po jasnej stronie dzielącej je powierzchni. Stary Giszowiec, zaprojektowany jako miasto ogród i wraz z pobliskim Nikiszowcem zbudowany na początku XX wieku dla pracowników kopalni Giesche nad eksploatowanymi przez nią złożami węgla kamiennego, przetrwał wojny, powstania, lata wielkiego kryzysu i padł dopiero pod naporem realnego socjalizmu. W latach 80. ubiegłego stulecia w miejscu tradycyjnych śląskich chałup otoczonych ogrodami haniebnie zajmującymi przestrzeń stanął pomnik postępu i myśli racjonalizatorskiej: jedenastopiętrowe bloki z wielkiej płyty, z centralnym ogrzewaniem, wodą, prądem i wszystkim, a kto chciał ogrodu, mógł dostać działkowy. Dla uczczenia tej dobrej zmiany osiedle, które tymczasem znalazło się w granicach Katowic, nazwano imieniem Staszica, zacierając ostatni ślad dawnej niemieckiej nazwy Gieschewald.
„Czarny ogród” jest historią Giszowca, osadzoną w historii Polski i Europy, a ukazaną z perspektywy jego mieszkańców. Ma formę reportażu, takiego jak w gazecie, ale na pięćset stron; epickiego, z mnogością postaci, wydarzeń, szczegółów i plątaniną wątków wielkiej prozy życia. I ja to przeczytałam, ja, antyepik.
Z początku myślałam, że nic z tego nie będzie. Wprawdzie do lektury rzuciłam się z pasją, zainspirowana kapitalnym fragmentem zacytowanym przez Sowę, lecz po kilkunastu stronach zaczęłam rozmyślać, jak by tu wycofać się ze złożonej na piśmie obietnicy, że podzielę się wrażeniami po przeczytaniu książki. Czas ucieka, myślałam, przerażona perspektywą mozolnego brnięcia przez setki stron; życie jest zbyt krótkie na udręki bez ekstazy. Ale Sowa zachwala, i co ja jej teraz powiem? Że dla reklamy przytacza fragmenty zwodnicze? Że wolę oprawiony w biblionetkowe ramki detal niż olbrzymi fresk, w którym detal ginie niczym perła w morzu? Że nie ma w tej książce poezji, a mnie trzeba celnych metafor, drugiej przestrzeni i drugiego dna? I że to wszystko powinno mieścić się w minimalnej liczbie słów, najlepiej w trzydziestu jeden zgłoskach? Tak myśląc, czytałam dalej, aż zmieniłam zdanie i doczytałam do końca.
To prawda, że w „Czarnym ogrodzie” nie ma przepastnych głębi. W podziemną czeluść zaglądamy sporadycznie, by zaraz powrócić na powierzchnię. Jest natomiast w tej książce inteligentne poczucie humoru, są barwne postacie śląskiego ludu i jest przede wszystkim miłe ludzkie ciepło. Jak w dobrej poezji otwiera się druga przestrzeń, a w powieściach zawiązuje się akcja, tak w reportażu Małgorzaty Szejnert w pewnym momencie włącza się coś w rodzaju grzejnika, przy którym miło posiedzieć w zimowy czas. Za oknem szaleją zawieje i zamiecie, a my siedzimy w ciepełku i, spokojnie popijając gorącą herbatę, z życzliwym dystansem patrzymy na ukazany nam przez autorkę świat.
Z tej perspektywy miły jest nawet widok nazistowskiego gauleitera Fritza Brachta, od którego na odległość bije zapach wody kolońskiej, w willi podarowanej mu przez dyrekcję koncernu Giesche. „Musi być zadowolony z pięknego ogrodu wokół swej siedziby; zna się na tym, podobno skończył zawodową szkołę ogrodniczą. W 1917 roku postanowił zgłosić się na wojnę. Już po paru miesiącach miał Krzyż Żelazny drugiej klasy. Ale po wojnie nikt nie chciał o tym pamiętać i Bracht dzielił los swoich niedocenianych rówieśników. Nauczył się ślusarstwa, zmieniał fabryki, wreszcie odkrył swoją szansę i przeznaczenie – NSDAP”[1]. W ogrodzie Brachta rosną morele, których owoce kuszą miejscowe dzieci. „A tam pilnowali SS-y”[2]. Jego żona, „tako malutka, piegato”[3], zwana Brachcino w giszowieckiej szkole, w której jest nauczycielką, rozdaje morele uczniom i zabiera ich do ogrodu, żeby zakradając się tam sami nie narażali się na niebezpieczeństwo. Podpisujący folkslistę Ślązacy skomplikowaną sprawę narodowości biorą na chłopski rozum: „Jak chcą, to im to napisza, jo smola na nich, jo i tak jest Polok”[4], lecz różne argumenty, w tym opieka państwa, „którego siłę właśnie poznano”[5], przemawiają za formalnym wyborem przynależności do narodu niemieckiego. Tymczasem żyjący ponad sprawami tego świata Teofil Ociepka zgłębia arkana wiedzy tajemnej, którą czerpie z książek trzymanych w lodówce, a Walter Goj, jego brat w okultyzmie, warzy w garnku kamień filozoficzny, który „można zamienić w złoto, żeby więcej nie chodzić na szychta”[6].
Są skarby pod ziemią i są skarby pod słońcem, inne niż te przez Szarleja, zwanego też Skarbnikiem, strzeżone w czernicy, do której prędzej czy później wstąpimy wszyscy. Toteż nie ma pośpiechu. Czernica nie ucieknie, tamten świat jest wieczny, a tymczasem pod słońcem nic nie może trwać. Nie ma już miasta ogrodu, lecz zanim znikło z powierzchni ziemi, Ewald Gawlik – który byłby malarzem zawodowym, gdyby UB nie wybiło mu z głowy marzeń o studiach – uwiecznił je na obrazach mających permanentną wystawę w miejscowym salonie fryzjerskim. Starożytni Egipcjanie wierzyli, że człowiek umiera całkowicie dopiero wtedy, gdy ginie pamięć o nim. Stary Giszowiec odszedł do krainy cieni, lecz nie w niebyt. Małgorzata Szejnert zadbała o to, by umarł tylko w świecie iluzji, jak Augustyn Halotta na planie filmowym „Paciorków jednego różańca” Kazimierza Kutza, kręconych w Giszowcu w dniach jego zagłady: przed kamerą „położył się, wzion i umar”[7], a po zdjęciach przysnął, ale w każdej chwili może otworzyć oczy.
–--
[1] Małgorzata Szejnert, „Czarny ogród”, wyd. Znak, 2007, s. 241.
[2] Tamże, s. 250.
[3] Tamże.
[4] Tamże, s. 244.
[5] Tamże, s. 223.
[6] Tamże, s. 182
[7] Tamże, s. 454.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.