Dodany: 08.11.2017 18:30|Autor: A.Grimm

Po bezdrożach do celu


Zanim wziąłem do rąk „Mądrość krwi” Flannery O'Connor, dowiedziałem się, że była katoliczką z południa — a właściwie Południa — Stanów Zjednoczonych i że wiara miała niebagatelny wpływ na jej twórczość. Skończyłem właśnie schizofreniczne, męczące „Po tamtej stronie” Alfreda Kubina, dlatego tak zaanonsowane pisarstwo Amerykanki dawało mi nadzieję na tymczasowe poskładanie wszystkiego do kupy bez konieczności intensywnego używania mózgu. Wiadomo, twórczość religijna — więc ciosana obuchem, łopatą wpychająca do głów prawdę. Do takich symplifikacji może przylgnąć, bez złej woli, wyobraźnia współczesnego człowieka, karmionego telewizyjną tandetą (również pseudoreligijną) i jakby zapominającego o kilkunastu wiekach subtelnej sztuki religijnej, chociaż „Mądrość krwi” to oczywiście nie utwór religijny 'par excellence', tylko raczej typ twórczości 'sophisticated' w wydaniu świeckim, w której wątek religijny ma duże znaczenie. Tak czy inaczej, uzbrojony w beztroskie przekonanie o łatwości zbliżającego się czytelniczego doświadczenia — poległem już na pierwszych stronach tej powieści, jej lektura z pewnością nie jest bowiem okazją do odpoczynku dla naszego umysłu. Musiałem nie tylko zmienić nastawienie, ale — jak się finalnie okazało — przeczytać „Mądrość krwi” jeszcze raz.

Autorka w krótkiej przedmowie podaje co prawda trop, zdradzając, że to utwór o chrześcijaninie 'malgré lui'*, ta wiedza nie rozjaśni nam jednak magicznie wszystkich wątków, nie wytłumaczy sposobu narracji ani nie da odpowiedzi na pytanie, dlaczego bohaterowie są przedstawiani tak, a nie inaczej. A jest to wszystko dziwne, może nawet należałoby powiedzieć — nieprzyjemne. Główny bohater, Hazel Motes, wraca z wojny do kraju. Pierwszy raz widzimy go w pociągu, gdzie daje się poznać jako postać mrukliwa i antypatyczna. Hazel wychowywał się w religijnym domu, jego dziadek był kaznodzieją, ale on sam, zmęczony ideą „czyhającego” na niego Jezusa, stracił na wojnie wiarę. Teraz gotowy jest udowadniać wszystkim, że Chrystus nie zbawił ludzkości, że był kłamcą i że można być uczciwym człowiekiem, nie wierząc w Boga, chociaż, o ironio, napotykane osoby biorą go za… pastora. Niby tłumaczą to jego charakterystycznym kapeluszem, ale można domniemywać, że przyczyna jest głębsza i że „metafizyczne” zaangażowanie (nawet jeśli deklaratywnie antyreligijne) emanuje z jego wnętrza i właśnie mimo woli.

W jednym z miast Południa poznaje niewidomego wędrownego kaznodzieję i jego córkę, którzy wciskaniem ludziom pseudoreligijnych banałów zarabiają na życie. Dla rozdrażnionego tym Motesa jest to impuls do rozpoczęcia analogicznej agitacji, tyle że w drugą stronę. Zakłada Kościół bez Chrystusa i z maski dopiero co zakupionego essexa naucza przechodniów, iż jedyną prawdą jest to, że nie ma żadnych prawd. Nieco wcześniej zaczepia go młody chłopak, Enoch Emery, usilnie pragnący poznać kogoś w nieprzyjaznym mu mieście. Hazel nie jest jednak zainteresowany znajomością z nim, w ogóle zdaje się niezainteresowany wchodzeniem w relacje z kimkolwiek, i jeśli to robi, to z jakiegoś wewnętrznego przymusu, jakby chciał coś udowodnić. Tak się dzieje w przypadku prostytutki, u której decyduje się zamieszkać, a potem córki wspomnianego wcześniej wędrownego kaznodziei, gdy postanawia ją uwieść; podobne znaczenie można przypisać także impulsywnej decyzji o kupnie samochodu.

Próby odczytania wszystkiego, co ma do zaoferowania ten utwór, w tak krótkim tekście z pewnością spaliłyby na panewce, nie wspominając o tym, że wiele wątków nadal kryje przede mną sieć symboli. Z pewnością jest to powieść drogi — w tym znaczeniu, że główny bohater przybywa skądś i dokądś zmierza, nie ma domu (nazywa nim wprawdzie zakupionego essexa, ale można przypuszczać, iż to tylko tymczasowa przystań, poniekąd iluzoryczna). Ostatnie strony przynoszą wyraźną sugestię, dokąd w istocie cały czas dążył Hazel Motes, Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu Jego przeciwieństwo stanowi młody chłopak, Enoch, który także jest na swojej drodze, tyle że jego poszukiwanie tożsamości wiedzie przez życie, między ludźmi. On nie zatapia się w introspekcji, ale reaguje instynktownie (kierowany tytułową mądrością krwi, chociaż to określenie można odnieść także do odkupieńczej krwi Chrystusa), jest aktywny i chętny do wchodzenia w relacje z innymi, niestety nie może znaleźć zrozumienia.

Te dwie postaci w amerykańskiej literaturze przedmiotu doczekały się licznych interpretacji, z których gros sytuuje Hazela i Enocha w opozycji do siebie — nie tylko jako wyrazicieli 'vita contemplativa' i 'vita activa', ale wręcz pierwiastka duchowego (Hazel) i materialistycznego czy nawet pogańskiego (Enoch), sacrum i profanum. Może to budzić w wielu czytelnikach pewien dyskomfort, bo Enoch jest właściwie jedyną postacią w powieści, do której da się poczuć lekką sympatię, zresztą sama O'Connor bynajmniej nie dystansowała się od niego w listach do przyjaciół. O ile więc trudno zaprzeczyć, że ci dwaj bohaterowie są swoim przeciwieństwem, to już łatwe przypisanie jednemu pozytywnych, a drugiemu negatywnych konotacji można uznać za zbytnie uproszczenie. Niewątpliwie obaj stanowią egzemplifikację losów współczesnego człowieka, żyjącego w świecie postreligijnym (postchrześcijańskim), po omacku i czasami w naiwny sposób szukającego prawdy, skrawków „metafizyki” oraz własnej tożsamości.

Możemy być gotowi przyjąć tę nadprogramową dawkę symboli i głębi przekazu (chociaż autorka deklarowała przywiązanie do prostoty), ale podczas lektury „Mądrości krwi” będziemy musieli się jeszcze zmierzyć ze stylem Flannery O'Connor. A to początkowo może być bariera nie do przejścia, co raczej nie wynika tylko z nie najlepszego wydania tej pozycji w języku polskim. Poinformowani na początku przez pisarkę, że będziemy mieć do czynienia z utworem humorystycznym, z zaskoczeniem zauważymy po stu czy stu pięćdziesięciu stronach, iż jeszcze nic nas nie rozśmieszyło. Charakterystyczna dla 'southern gothic' mieszanka czerni, groteski (ale nie w czytelny sposób wykoślawiającej rzeczywistość), absurdu, a przy tym nieprzyjemnego naturalizmu oraz eksponowanej społecznej atrofii czynią humor tej powieści trudno przyswajalnym, nie od razu uchwytnym — dopiero druga jej lektura przyniosła momenty, podczas których byłem w stanie się uśmiechnąć.

Faktycznie, jeśli spojrzymy na nieliczne oceny tej powieści w polskim kręgu czytelniczym, dostrzeżemy, jak ambiwalentny może być jej ogólny odbiór — od odrzucenia po fascynację. Czasami — np. w moim przypadku — w ramach jednego czytelniczego doświadczenia. Tak czy inaczej, warto dać powieści O'Connor szansę, tym bardziej że nie jest długa, nawet jeśli początkowo, jak jej bohaterowie w życiu, czujemy się podczas lektury mocno zagubieni.


---
* Patrz: Flannery O’Connor, „Mądrość krwi”, tłum. Ewa Życieńska, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1997, s. 7.


[Tekst został również opublikowany na stronie lubimyczytac.pl i moim blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1383
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: