Dodany: 08.11.2017 18:01|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Anielcia i życie
Boguszewska Helena

1 osoba poleca ten tekst.

Anielcia gra w zadowolenie, platynowa Nelly walczy z życiem


Temu, kto przeczytał „Tych ludzi” nie trzeba mówić, kim jest Anielcia Siemiątkowska. Dobrze zapamiętał tę młodą urzędniczkę opieki społecznej, która mimo swojej ogromnej aktywności w pewnym momencie stała się obiektem "redukcji" i trafiła na bruk, obok swoich żyjących w nędzy podopiecznych, o których tak się dotąd troszczyła. No, dobrze, nie dosłownie na bruk, tylko do mieszkanka dzielonego z matką, współwłaścicielką skromniutkiej czytelni (dziś powiedzielibyśmy raczej: niepublicznej biblioteki), przynoszącej co najmniej tyleż kłopotu, co zysku. Perspektywa, jaka się wówczas przed Anielcią rysowała, wyglądała dość ponuro; dochodu starszej pani mogło wystarczyć na wyżywienie ich obu, ale już niekoniecznie na dogrzanie lokalu, na wymianę zniszczonej odzieży czy sprzętów, więc niewykluczone było, że w niedalekiej przyszłości czeka je taki los jak tego szofera, co po stracie pracy musiał zamienić mieszkanie w kamienicy na zimną, zagrzybioną przybudówkę na przedmieściu.

Ale ponowne spotkanie z Anielcią napawa nas optymizmem. Bo znów ją przyjęto do pracy, a w dodatku doceniono jej zaangażowanie, obiecując podwyżkę i przydzielając (co prawda w październiku, ale jednak!) dwa tygodnie urlopu. Na ten wolny czas otrzymuje zaproszenie do pensjonatu w Falenicy, prowadzonego przez dawną koleżankę, Genię Fijałkowską, i jej matkę. Czegóż ona sobie po tym wyjeździe nie obiecuje! Matka nieco studzi jej entuzjazm, lecz Anielcia tak lubi się cieszyć, tak docenia każdy gest życzliwości i zainteresowania, nawet jeśli – jak w tym przypadku – owa życzliwość i zainteresowanie są raczej grubymi nićmi szyte... I nawet niepowodzenia, których jej życie nie szczędzi, próbuje zmienić w punkt wyjścia do czegoś, z czego mogłaby czerpać radość. Brzmi znajomo? Ależ tak, przecież pamiętamy „grę w zadowolenie”, z takim zapałem uprawianą przez inną, znacznie bardziej popularną postać literacką – Pollyannę z powieściowej dylogii Eleanor Porter. Czy Anielcia miała możność ją poznać w matczynej czytelni? Nie wiemy. Na pewno mogła była tę książkę przeczytać Boguszewska, bo pierwsze wydanie polskie ukazało się w roku 1932, i w jakiś sposób się nią zainspirować – ale jeśli nawet, nie ma mowy o tym, by stworzyła polski klon amerykańskiej nastolatki. I wiek nie ten, i realia zgoła inne, i przede wszystkim osobowość bohaterki. Bo kiedy się pannie Siemiątkowskiej przyjrzymy, zobaczymy, że jej zadowolenie jest w dużej mierze udawane – „pewnie samo tak trochę się robi, żeby można było jakoś żyć”[1]; to poza, którą nawykowo przybiera, rola odgrywana nie tylko przed matką i znajomymi, ale i przed samą sobą, by ukryć żal i rozczarowanie. Bo miało być inaczej – miała być scena albo operowa estrada, „to znowu po »Ludziach bezdomnych« na medycynę, to znowu świat objechać jak Mrozowska”[2]. Ale marzenia prysły (pewnie dlatego, że po wykształceniu syna matce zabrakło funduszy na dalszą naukę córki), zostało skromniutkie mieszkanko, którego jeden pokój zajmują obcy ludzie, biurowa rutyna ze stale tymi samymi problemami podopiecznych, wieczory spędzane z matką, raz na jakiś czas z rodziną brata; żeby chociaż jakiś mężczyzna przychodził z kwiatami, zabierał do teatru, podarował (niechby i tombakowy) pierścionek – ale nie, każdy, który się na horyzoncie pojawi, zaraz znika. Czy dlatego, że jest brzydka? A jeśli nie brzydka, to zbyt bezbarwna, zbyt nijaka? Może gdy ona sama się zmieni „w platynową pannę Nelly zwycięsko walczącą z życiem”[3], zmieni się też wszystko inne? I oto pewnego wieczoru zamiast myszowatej Anielci pojawia się Nelly z platynowymi lokami. Na początek zyskuje tyle, że świeżo poznany młodzian czyni jej niedwuznaczną propozycję. Ale potem rzeczywiście to i owo się zmienia. Tylko czy na długo?...

Historia Anielci-Nelly jest zupełnie inna niż te, które opowiadała Boguszewska w „Jadą wozy z cegłą” albo „Tych ludziach”. Tu pierwszoplanowym motywem jest nie bieda, nie niesprawiedliwość społeczna, lecz postawa człowieka wobec siebie samego i życia. Czy – w co i teraz, prawie sto lat później, święcie wierzą miliony kobiet na całym świecie – zmiana wyglądu zewnętrznego sprawia, że nagle stajemy się kim innym? Że znikają kompleksy, niepewność siebie, naiwność, a wzrastają sprawność umysłowa i wydajność pracy? Czy lepiej, jak starsza pani Siemiątkowska, patrzeć na świat krytycznie i sceptycznie, mierzyć „zamiar podług sił”[4], nie rwać się z motyką na słońce, nie chcieć od życia niczego prócz tego, co się ma – czy, tak jak jej córka, brać cudze wyrachowanie za przyjaźń, flirt za rodzące się uczucie i ciągle liczyć na to, że „coś” się wydarzy? Jednoznacznej odpowiedzi autorka nam nie da. Ale powie ustami Anielci, że „nadzwyczajności trzeba organizować dla siebie i dla innych”[5], „bo jakby człowiek teraz żył, gdyby nie umiał świadomie dalej sobie tworzyć nadzwyczajności! Przecież tylko dzięki temu wszystko dalej może być i nic w życiu jeszcze się nie skończyło!”[6]. A te nadzwyczajności – to na przykład podsunięcie dziecku przychodzącemu do biblioteki pasjonującej książki popularnonaukowej czy przepisanie i doklejenie dwóch brakujących stron powieści, by inny czytelnik mógł się cieszyć klasyką…

Bardzo życiowa jest ta opowieść, choć zmieniły się realia (kto dziś trzyma w szufladach komody włosie na materac? Kto korzysta z usług zduna? Kto grzeje karbówki na piecu?), a przez to język, którym jest spisana, może się niektórym wydać nieco obcy i odległy. Mnie on nie przeszkadzał, za to nieco zamąciła mi w głowie chronologia. Z „Tych ludzi” wiadomo, że Anielcia przybyła do stolicy z Kresów, a z kontekstu (te niezliczone podróże pociągiem, te zapewnienia, że pod opieką matki dzieci – raczej już nie takie małe, skoro wkrótce po zamieszkaniu w Warszawie Anielcia ukończyła gimnazjum, zaś brat był chyba znacznie od niej starszy, skoro 20 lat później on i jego żona byli „oboje już siwi”[7] – niczego się nie bały) można wywnioskować, że rodzinę wygnała stamtąd rewolucja październikowa (przełom 1917/18). Gimnazjum miało wówczas klas osiem; bohaterka musiała w nim zaliczyć co najmniej trzy ostatnie lata (wspomina o ósmej klasie i maturze), bo w krótszym czasie nie zdążyłaby się zaprzyjaźnić z koleżankami na tyle, by nauczycielka zapamiętała „ich paczkę”. Pewnie nie zaczęła nauki w środku roku szkolnego, ale nawet gdyby, to od zimy 2017/18 do matury trzeba liczyć dwa lata z kawałkiem, co daje maj 1920. Od tego czasu do spotkania z panią Urbanowską minęło więcej niż dziesięć lat, powiedzmy, dwanaście, odbyło się więc ono w roku 1932. Kiedy Anielcia kończyła szkołę, jej brat nie był jeszcze żonaty, a teraz „ma dużego chłopca”[8], należy więc sądzić, że w pierwszej części powieści Władek liczy sobie około dziesięciu-jedenastu lat, na co zresztą wskazuje i jego zachowanie przy choince. Ostatnie sceny rozgrywają się nie później niż w roku wydania książki, 1938; zatem mija ledwie pięć, najwyżej sześć lat, a on jest już zaręczony i planuje ślub! No i bądź tu mądry, człowieku…

Ale przecież to nie ma znaczenia. Autorka zapewne nie zastanawiała się nad doprecyzowaniem czasu akcji z wielką dokładnością, bo zależało jej na opisaniu określonych sytuacji, określonych postaw życiowych – i to jej się udało.


---
[1] Helena Boguszewska, „Anielcia i życie”, wyd. Czytelnik, 1953, s. 28.
[2] Tamże, s. 52.
[3] Tamże, s. 104.
[4] Adam Mickiewicz, „Pieśń filaretów”, cytuję z pamięci.
[5] Helena Boguszewska, op. cit., s. 193.
[6] Tamże, s. 195.
[7] Tamże, s. 194.
[8] Tamże, s. 49.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 652
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: