Bo codzienność to (nad)zwyczajne epizody
Jana – główna bohaterka „Fotoplastykonu” Krystyny Siesickiej - doznaje urazu kręgosłupa po nieszczęśliwym wypadku. Zostaje praktycznie unieruchomiona – nie może opuścić łóżka. Jednak czy oznacza to usunięcie poza nawias zwyczajnego życia? Niekoniecznie.
„A przecież wokół mnie nie dzieje się nic. (…)
- Tak sądzisz?
I tym pytaniem zasiał we mnie ziarenko wątpliwości. Zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście nie jestem w błędzie, twierdząc, że wokół mnie nic się nie dzieje. Mój dom. I nas pięcioro w tym domu: mama, tata, Agata, Jasiek i ja. Przecież to nie tylko pięć par kapci w korytarzu i nie tylko brzęk zmywanych naczyń. Przecież to coś więcej niż zapach przypalonego mleka, którego rano nikt nie zdążył w porę zdjąć z gazu, i więcej niż wizytówka na drzwiach naszego mieszkania. Świat jest poza moim domem, ale jest także w nim. A tam, gdzie jest świat, tam się coś dzieje”*.
Paradoksalnie, można właściwie powiedzieć, że to wokół Jany skupia się całe życie domowe – i to wcale nie dlatego, że dziewczyna zadręcza wszystkich domowników swoim nieszczęściem. Jej młodsze rodzeństwo – rezolutna Agata i niesforny, ale jakże uroczy Jasiek – przychodzi do niej z każdym problemem, z każdą nowiną i prośbą. Jana wchodzi nie tylko w rolę konfesjonału, ale swoistej Pytii ogniska domowego, stanowi głos sumienia, snuje opowieści, a czasem wpada w nieznośnie moralizatorski ton. Jest wreszcie kronikarzem w spódnicy, opisującym na kartach swojej powieści piękno codziennego życia.
Warto zauważyć, że zasadniczy wątek fabularny skupia się na rodzeństwie. W tym domu rodzice są obecni niejako formalnie, stanowią tylko tło dla trójki swoich dzieci. To jeszcze wyżej stawia Janę, czyni jej rolę jeszcze bardziej doniosłą.
W tej powieści brak zasadniczej akcji. To raczej zlepek zupełnie przypadkowych epizodów, a wszystko jest takie zwyczajne, znane tak dobrze jak para znoszonych, ale wygodnych kapci: tajemniczy adorator podrzuca stokrotki do plecaka, na kolację przychodzi dyrektor z przedsiębiorstwa ojca, sąsiadom rodzi się dziecko, ktoś zbiera butelki, aby móc zarobić parę groszy, ktoś biega po wszystkich delikatesach w poszukiwaniu łososia, ktoś przeżywa zawód miłosny, a ktoś inny podejmuje się niepotrzebnego czynu społecznego… Opowiadane historie często nie mają końca lub urywają się w połowie. Całość jest przez to mało składna i chaotyczna, ale… właśnie taka ma być. Przecież takim torem toczy się codzienne życie.
„Fotoplastykon” jest na pewno książką niebanalną i niezwykle barwną. Można przy nim płakać zarówno ze śmiechu, jak i ze wzruszenia. Autorka unika taniego sentymentalizmu - Jana nie roztkliwia się nad swoim smutnym losem, a jej historia miłosna, która mogłaby się ciągnąć – jak znam Siesicką - przez całą powieść, stanowi jedynie kolejny epizod. Jednak wydaje się, że sam motyw pisania powieści w oparciu o wydarzenia domowe mógłby zostać poprowadzony nieco ciekawiej. Byłby to na pewno świetny pretekst do pokazania refleksji Jany nad, mimo wszystko, trudną sytuacją, ale również może „odsłodziłoby” trochę tę rzeczywistość, w której konflikty albo wcale nie występują, albo wydają się zarysowane bardzo powierzchownie. Dodatkowo może budzić zastrzeżenia czytanie przez Janę (nawet za zgodą nadawcy) cudzych listów – od razu przypomina mi się bohaterka „Piosenki koguta”, która robiła sobie papiloty z notatnika kuzynki. Być może jest to jednak prototypowa odsłona tzw. borejkowszczyzny („Kwiat kalafiora” Małgorzaty Musierowicz ukazał się w kilka lat po „Fotoplastykonie”).
„Fotoplastykon”, pomimo kilku niedociągnięć, jest dobrą książką, dodajmy - książką-przyjacielem, do której chętnie wraca się w czasie chandry. Promuje wiele pozytywnych wartości, a dodatkowo jest okraszona dużą dawką humoru. Wreszcie – co chyba najważniejsze – pokazuje, że nasza codzienność jest naprawdę piękna – tylko trzeba to zauważyć.
---
* Krystyna Siesicka, „Fotoplastykon”, wyd. Siedmioróg, 1990, s. 7.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.