Dodany: 25.09.2017 11:42|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Zmysłów nie rozpala... chyba że zmysł krytyczny


Potrzebując dość sporej objętościowo pozycji, która wystarczyłaby na ładnych parę godzin podróży, wygrzebałam z pożyczkowej półki opasły tom, przetrzymywany, wstyd powiedzieć, od jakichś pięciu lat (a może i nie wstyd, bo moja rodzina należy do wyjątkowo cierpliwych pożyczkodawców, na ogół zupełnie zapominając o książkach, które mi czasowo powierzyła). Wydawca – nie z tych mizernych firemek, które utrzymują się głównie z self-publishingu, ale z potentatów regularnie zajmujących miejsca w pierwszej dwudziestce, jeśli chodzi o wartość sprzedaży – zapewniał na okładce, że czeka mnie „fascynująca podróż intelektualna i emocjonalna (…). Rozpalająca zmysły historia pełna muzyki, smaków, zapachów i rozkoszy”[1]. To drugie zdanie sprawiło, iż bliska byłam odłożenia „Apsary” z powrotem, bo rozpalanie zmysłów jednoznacznie kojarzy mi się z literaturą greyopodobną, a w takiej zdecydowanie nie gustuję. Ale przypomniawszy sobie, że dałam się namówić na tę powieść ze względu na zawarte w niej motywy medyczne i na osobę autora, który sam jest lekarzem (ja zaś pisarzy-lekarzy jakoś wyjątkowo lubię, niezależnie od tego, czy – jak Boy, Bułhakow, Conan Doyle, Cook, Cronin, Czechow, Hosseini, Sacks, Szczeklik – przez krótszy lub dłuższy czas czynnie uprawiali swój zawód, czy – jak Lem – od razu odłożyli dyplom do szuflady), postanowiłam zaryzykować.

Ryzyko opłaciło się przynajmniej w tym sensie, że zamiast być skazana na podziwianie z okien samochodu mgły przesiąkniętej deszczem lub deszczu spowitego w mgłę, mogłam czytać, i że od czasu do czasu autentycznie ciekawiło mnie, co będzie dalej. Ale jeśli chodzi o wrażenia… cóż, powiedzmy, że okazały się nie tak jednoznacznie pozytywne, jak można by oczekiwać, przeczytawszy entuzjastyczną notę na okładce. Zanim jednak spróbuję to uzasadnić, najpierw parę słów na temat fabuły.

Rzecz dzieje się pod koniec lat 90. XX wieku, praktycznie na całym świecie, bo trzej spośród czterech głównych bohaterów to ludzie bardzo aktywni i mobilni, a i czwarty nie z tych, którzy całe życie spędzają w jednym miejscu.

Robert, muzykolog, impresario pracujący dla jednej z europejskich agencji artystycznych, bywa wszędzie, gdzie koncertują jego podopieczni, trasa jego podróży wiedzie więc zwykle do największych miast w najbardziej ucywilizowanych regionach świata i jest zawsze podobna: lotnisko – hotel – filharmonia – hotel – lotnisko. Urodzony w dawnym ZSRR z matki Rosjanki i ojca Żyda (nie jest to nigdzie wyraźnie powiedziane, ale jeśli ktoś nazywał się Naum Stern, to gdzież, jeśli nie wśród izraelitów, szukać jego korzeni?), jako dziecko wyemigrował z rodzicami do Stanów i tam stał się typowym przedstawicielem klasy „wyższej średniej”, z wszystkimi tej pozycji zaletami. Niespodziewanie dla samego siebie daje się nowemu przyjacielowi namówić na egzotyczną wyprawę, która okazuje się początkiem wielkiego przewrotu w jego poglądach na życie, a poznana przy okazji khmerska tancerka Sokantia – kimś ważniejszym, niż mógłby podejrzewać ktokolwiek, włącznie z nim samym…

Paweł, syn Polki i Argentyńczyka, jest zdolnym młodym pianistą. W ojczystym kraju matki, gdzie stawiał pierwsze kroki na estradzie, nie dostrzeżono jego talentu (a dokładnie rzecz ujmując, dostrzeżono, jednak celowo zignorowano). Doceniono go za to na Zachodzie, oferując mu nie tylko uznanie, lecz i warunki, o jakich w Polsce mógłby jedynie marzyć. Koncertuje głównie w Europie, czasem w USA i Australii, a raz – ten jeden jedyny raz – w Teheranie, gdzie ma okazję wykazać się nie tylko wirtuozerią, ale i odwagą. Uratowana przezeń dziewczyna będzie od tej pory nawiedzała jego sny, w końcu zaś pojawi się we własnej osobie – jako potomkini książęcego rodu, blisko spokrewnionego z wygnanymi przez ajatollahów Pahlavimi…

Chris, potomek Holenderki i Anglika, rzadko bywa po prostu Chrisem, takim, jakim go matka urodziła – jednego dnia jest blondynem, innego brunetem, jeszcze innego rudym, a pozostałe swoje atrybuty zmienia jeszcze częściej niż kolor włosów, bywając to holenderskim biznesmenem, to chilijskim ginekologiem, to znów wulgarnym Amerykaninem na seks-łowach, ba, nawet ortodoksyjnym rabinem z Hajfy. I nie, nie jest aktorem; a kim – odgadniemy bez trudu, gdy sobie przypomnimy bohatera „Dnia Szakala”, do którego zresztą on sam czyni w myślach odwołanie. Uprawiając taki zawód, niełatwo się z kimś związać na stałe, toteż swoją tymczasową kobietę, modelkę Mariekę, Chris traktuje trochę jak piąte koło u wozu. Aż do chwili, gdy spotyka ją nieszczęście…

Jacek jest jedynym w tym gronie rdzennym Polakiem. Chociaż takim jak on niektórzy z przyjemnością odmówiliby obywatelstwa, bo ani myśli przestrzegać wytycznych narzucanych ginekologom przez katolicki aktyw (co nie znaczy, że żyje z przerywania ciąży; po prostu jest zdania, że skoro prawo polskie umożliwia kobietom poddanie się temu zabiegowi w pewnych rzadkich sytuacjach, to i lekarz może go wykonać, wiedząc, że wraz z pacjentką dokonuje wyboru między większym a mniejszym złem, i nie „na oko”, tylko w oparciu o solidnie przeprowadzone badania). Ponieważ w Europie pod koniec XX stulecia nie można takiego człowieka skazać na banicję ani spalić na stosie, robi się wokół niego medialną zawieruchę, śle doniesienia do prokuratury i izby lekarskiej. Ten niełatwy moment zbiega się z równie trudnym okresem w życiu uczuciowym Jacka. Z żoną, równie jak on zajętą robieniem zawodowej kariery, coraz trudniej mu się porozumieć, tym bardziej że pod wpływem kolegi z pracy zaczęła objawiać zwiększoną gorliwość religijną; atrakcyjna i chętna położna, tylko czekająca na chwilę, gdy doktor w końcu ulegnie jej wdziękom, stanowi obiecującą alternatywę, ale przecież nie na zawsze!...

Dwóch pierwszych niejedno ze sobą wiąże; współpracując na polu zawodowym, zaprzyjaźniają się niemal od pierwszej chwili i kiedy trzeba, wzajemnie się wspierają. Jacek ma z Pawłem wspólnych znajomych, bywał na jego koncertach, póki ten mieszkał w Warszawie, jednak ich losy toczą się zupełnie osobnymi ścieżkami. Zaś Chris… Chris wchodzi w drogę, w taki czy inny sposób, każdemu z pozostałych, ale tylko na życie jednego z nich ma jakiś – niecelowy zresztą – wpływ.

Prawdę powiedziawszy, każda z tych czterech historii mogłaby też być całkiem osobną opowieścią, bo każda zawiera spory potencjał, jeśli chodzi o możliwości ukazania rozmaitych aspektów ludzkiej natury i współczesnej obyczajowości. Połączone, stają się nieco przytłaczające, zwłaszcza że autor – jak gdyby nie mogąc się zdecydować na wybranie jednej określonej konwencji – postanowił zawrzeć w swoim dziele elementy więcej niż jednego gatunku literackiego. „Apsara” jest więc nie tylko powieścią obyczajową z szeroko rozbudowanymi wątkami podróżniczo-krajoznawczymi (włącznie z krótkimi zarysami historii Kambodży, Wietnamu, Iranu), ale po trosze i romansem (któremu ze względu na mocno zaakcentowaną erotykę istotnie chyba bliżej do osławionego „Greya” niż na przykład do niewinnych fabuł Barbary Cartland i Danielle Steel, spod których pióra z pewnością nie wyszedłby taki oto obraz: „Wzięła jego członek do ręki i delikatnie go pieszcząc, dodała z dziwnym błyskiem w oczach: – To teraz musisz zdobyte ciałko spryskać trochę moczem, by utrwalić swą władzę i terytorium”[2]), i powieścią przygodową, i thrillerem kryminalnym (z akcentami politycznymi, choć nie tylko). A poruszanych zagadnień jest jeszcze więcej, wskażmy więc jedynie najważniejsze: wspomniany już przy opisie postaci Jacka stosunek polskiego środowiska lekarskiego do badań prenatalnych, antykoncepcji i aborcji, z czym łączy się naświetlenie relacji panujących w tym dość zamkniętym światku i nagonki prawniczo-medialnej na personel medyczny; upokarzające i brutalne traktowanie kobiet przez ortodoksyjnych muzułmanów; zderzenie postaw amerykańskich feministek z postawami ich nader tradycyjnych mężów; rozczarowanie zachodnim stylem życia i poszukiwanie inspiracji w religiach i obyczajach Wschodu; międzynarodowy terroryzm; handel kobietami, dokonywany pod pozorem rekrutowania ich jako modelek czy hostess…

Ani tak duże zagęszczenie wątków i motywów, ani dość swobodne manewrowanie czasem akcji (co prawda tytuły większych partii tekstu z grubsza odpowiadają chronologicznemu umiejscowieniu wydarzeń, ale wcale nie jest powiedziane, że w jednym z rozdziałów przypisanych na przykład do roku 1998 nie znajdziemy relacji z czegoś, co zdarzyło się rok czy parę lat wcześniej), ani nawet drobne fabularne nieprawdopodobieństwa (bo skoro u Dana Browna naukowiec prowadzący siedzący tryb życia może zeskoczyć z trzymetrowego muru, upaść na kamienne schody nie doznając żadnego szwanku i natychmiast ruszyć do ucieczki przed prześladowcami z szybkością Usaina Bolta, to czemuż u Marka Litmanowicza delikatny pianista nie ma uratować perskiej księżniczki przed ukamienowaniem przez fanatycznych zwolenników szariatu?) nie musiałyby przesądzać o uznaniu okładkowych superlatywów za przesadne; niestety są i takie cechy tej powieści, które można, a czasem wręcz trzeba potraktować jako mankamenty.

Część czytelników, zwłaszcza płci żeńskiej, mogą razić seksistowskie tendencje emanujące z niektórych partii tekstu i pozostające w niejakiej sprzeczności z poglądami przedstawianymi w innych miejscach. Wszyscy czterej bohaterowie praktycznie utożsamiają miłość z pociągiem seksualnym; kobieta, która nie jest „piękna i ponętna”[3], w zasadzie nie ma szans, by wzbudzić ich zainteresowanie, oni nawet nie muszą z obiektem swych uczuć specjalnie rozmawiać, byle mogli głaskać, dotykać, obejmować i coś więcej, przede wszystkim coś więcej! Jeśli piękność po jakimś czasie zbrzydnie i jeszcze, nie daj Boże, ujawni, że prócz ciała ma także ego – tak jak Ava, żona jednego z przyjaciół Roberta, „która po drugim porodzie przytyła trzydzieści kilogramów i koniecznie chciała zrobić karierę zawodową”[4] – okazuje się, że „stała się nie do zniesienia”[5], co stanowi okoliczność rozgrzeszającą małżonka z poszukiwania nowej, atrakcyjniejszej partnerki. Jeśli nie zbrzydnie, jeśli nadal jest „ciepła i dobra, uczciwa”, ale nie reflektuje na „szybki numerek na stole w kuchni (…) podobnie jak nocne ekscesy w basenie i pójście do nocnego klubu”[6] – dawne uczucie także pryska jak bańka mydlana. Wszystkich oburza wielożeństwo muzułmanów i sposób, w jaki traktują oni kobiety, lecz nawet subtelny i wrażliwy Paweł, który „jak każdy Europejczyk współczuł muzułmańskim kobietom ich ciężkiej doli i dziwił się, że tyle wieków mogą wytrzymać bez walki o swoje prawa”[7], skrycie marzy o „reinkarnacji we właściwego człowieka, to znaczy w mężczyznę”[8], bo przecież jak inaczej mógłby korzystać z wdzięków kolejnej zmysłowej piękności?… Jednak choćbyśmy w realnym życiu nie znosili towarzystwa osób prezentujących podobną postawę, musimy przyznać, że – niestety! – istnieją, więc obecność takowych w powieści stanowi tylko odzwierciedlenie rzeczywistości.

Stosunkowo drobnej kategorii usterką – ale jednak usterką – jest wetknięcie w tekst, na jakieś sto stron przed końcem, niespełna pięciostronicowego fragmentu zatytułowanego „Interludium: Afryka”. Opisane w nim dwie dość makabryczne scenki, niepowiązane ze sobą niczym innym prócz miejsca akcji, nie mają także związku z treścią któregokolwiek innego wątku (chyba żeby za takowy związek uznać stwierdzenie Jacka, który, znękany przesłuchaniami, rzuca w rozmowie z kolegą: „Może wyjadę do Afryki”[9], choć później nic nie wskazuje na to, by istotnie miał taki zamiar).

Rzeczywista i poważna słabość „Apsary” tkwi jednak w najzwyklejszych uchybieniach natury technicznej. Pal sześć, że dwie korektorki przepuściły sporą garść literówek, w tym w nazwach własnych, i brak iluś przecinków. Gorzej, iż cały pięcioosobowy zespół odpowiedzialny za wydanie książki, który winien był zauważyć liczne niezręczności stylistyczno-językowe (na tyle liczne, że zacytowanie ich tutaj rozdmuchałoby nieprzyzwoicie objętość recenzji; czytelników pragnących dowodu odsyłam do czytatki: Czepliwy czytelnik, zamiast zachwycić się orientalnym tańcem, zżyma się na niedoróbki) i albo zwrócić tekst autorowi z prośbą o dokonanie stosownych poprawek, albo samodzielnie takowe nanieść – z tego zadania się nie wywiązał. Szkoda, bo po odpowiedniej obróbce redakcyjnej powieść zasługiwałaby na ocenę wyższą o co najmniej 1 punkt.


---
[1] Marek Litmanowicz, „Apsara”, wyd. Świat Książki, 2011; tekst z okładki.
[2] Tamże, s. 562.
[3] Tamże, s. 485.
[4] Tamże, s. 281.
[5] Tamże, s. 281.
[6] Tamże, s. 230.
[7] Tamże, s. 63.
[8] Tamże, s. 10.
[9] Tamże, s. 327.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1013
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: