Dodany: 21.09.2017 13:34|Autor: jolietjakeblues

Książka: Moje życie, moje czasy
Wiechert Ernst

1 osoba poleca ten tekst.

Prusy Wschodnie, czyli Mazury


Do roku 2017 Wiechert i jego twórczość pomieszkiwali w moich myślach dwojako. Trudno powiedzieć, żeby owo zakwaterowanie było wspólne, wymieszane, jednoczesne. Raczej gdy pojawiało się jedno, znikało drugie. Kiedy wspominałem dzieciństwo i wczesne nastoletnie lata z segmentem "stylowskim", przeróżne "biblioteczki" o wiśniowej politurze, z których wypadały co jakiś czas szyby, żeby w końcu zdenerwować ojca lub matkę i zostać wyjęte na zawsze, Wiechert był jednym z napisów na grzbietach stojących tamże książek. Próbuję sobie przypomnieć inne nazwiska. Pojawia się jedynie Wiech ze swoim "Śmiech śmiechem" i "Cafe pod Minogą". Kiedy przeczytałem wszystkie młodzieżowe książki i wyczerpałem możliwości biblioteczne w czasach PRL-u, z ciekawości sięgnąłem, nie wiadomo dlaczego, po Wiecha, a nie Wiecherta. Warszawiak wygrał z pisarzem urodzonym o jakieś czterdzieści kilka kilometrów od dziewiętnastowiecznego Rastenburga, pełnego Niemców, Mazurów, Żydów i potem... masonów.

Autochton to "rdzenny mieszkaniec danego obszaru, tubylec". Tyle mówi na ten temat pewuenowski "Wielki słownik wyrazów obcych" pod redakcją Mirosława Bańki[1]. Jeśli rzecz w rdzeniu, to oczywiście nie mam się co porównywać do Wiecherta, bo moi rodzice, nie wspominając o dziadkach, nie urodzili się na tych terenach. A w autobiografii pisarza "Moje życie, moje czasy" mowa o związkach z Prusami Wschodnimi, które pojawiły się jeszcze przed jego urodzeniem. Zwracam tu uwagę na relacje Wiecherta z ojcem, zasiedziałym w leśniczówce, potem na wsi, wśród łąk i pól, nad brzegami jezior.

Z tej łączącej seniora i juniora Wiechertów linii genetycznej, wychowawczej, z podglądania, podpatrywania, brania przykładu, zapewne i dziecięcych prób upodobniania się do ojca, wyrasta swoisty leśny sowizdrzał, rozumiany jako włóczęga, włóczykij, co podpowiadają wszak słowniki synonimów. Włóczęga, który nad czerpanie z otoczenia fizycznych, materialnych, ekonomicznych, gospodarczych, finansowych korzyści przedkłada swoiste uniesienie, pomieszanie panteizmu i humanizmu, poezję, spokój. Mnóstwo w książce fragmentów, które na to wskazują, podkreślają uczucia, jakimi młody Wiechert darzy lasy pomiędzy Mrągowem (niemieckie Sensburg) a Rucianem-Nidą (przed II wojną światową Rudczanny). Pisze chociażby: "(...) towarzyszyło mi jednak trochę uczucia uniesienia i ekstazy, kiedy wracałem do bliskiego mi otoczenia (...). O ile milszy dla ucha stawał się szum wierzchołków drzew w porównaniu z wszelką muzyką słyszaną w mieście. Długo też mogłem leżeć we mchu, przytulając twarz do ciepłych, drobnych roślin"[2]. Jego powroty po nauce w gimnazjum, po studiach, po pierwszych dorosłych obowiązkach zarabiania poza rodzinnym domem, w Królewcu i nad Zatoką Kurońską, zawsze kończyły się takim właśnie wyrażaniem emocji. Bardzo poetyckim, czasami aż tak przesiąkniętym tęsknotą i melancholią, że przywodzącym na myśl zdesperowaną afektywność powrotu nie na łono natury, lecz do łona matki: ciepłego, cichego, bezpiecznego, odgradzającego wrażliwego człowieka od niebezpieczeństw świata zewnętrznego. Faktycznie w mazurskich, pruskich lasach, na skraju Puszczy Piskiej, wielokrotnie dochodzi do połączenia Wiechertowskiego wnętrza i zewnętrza. Prawdopodobnie w jakiś dziwny, niepojęty dla współczesnego człowieka sposób rodzi się tak humanizm Ernsta, który czyni z niego wrażliwego poetę i literata tudzież niezwykle tolerancyjnego, wyjątkowo rozumiejącego uczniów i studentów nauczyciela i akademika. Gdy pisarz nieco epatuje czytelnika mnóstwem nazw roślin i ptaków (ogromne wrażenie wywołują co rusz wplatane literackie opowieści, gdzie niczym Reymont w "Chłopach", Myśliwski w trylogii wiejskiej albo Thoreau w "Waldenie" maluje na niebie, łąkach, drzewach, morzu, jeziorach mewy, żurawie, czaple, jerzyki gdzieś w oddali lecące, znikające za horyzontem lub ich głos, wyznaczający porę dnia, porę roku – cykl życia człowieka poza obrębem murów i zgiełku ulic miast), znajdujemy w tym odpowiedź na jego pytania o wybór drogi życiowej, studenckiej, akademickiej, zawodowej w końcu. Być może w tym właśnie czasie rodzi się ledwo dostrzegalny konflikt Ernsta z ojcem, jakaś drobna szara chmurka nad miłością matczyną: "Kiedy wróciłem już do domu, nie miałem zupełnie czystego sumienia wobec ludzi z mojego leśnego środowiska. Raczej to ukrywałem za zasłoną niejednej niewinnej, długiej przemowy. Wiedzieli chyba, że pierwszy dzień pracy niekoniecznie przynosi od razu złoty medal. Nie pytali także zbyt wiele. Ojciec chciał chyba tylko skromnie dowiedzieć się o nazwy kilku roślin (...)"[3].

Otóż właśnie, Wiechert to filolog czy leśnik, a może botanik? Nie zamyka się ani w drewnianej chacie na polanie, której dach pokryty jest darnią, ani, przynajmniej na początku, w książkach. Gdy zatrzaskują się za nim od środka uniwersyteckie bramy, szuka, przyznaje się, że błądzi, nabiera doświadczenia. Czytelnik tych królewieckich fragmentów autobiografii jest świadkiem drugiego już, po panteistyczno-przyrodniczym wyrażaniu uczuć, mistrzowskiego stylu Wiecherta, eleganckiego, interesującego, wcale nienużącego, bez swady, lecz delikatnie dociekliwego i obnażającego opisywany obiekt dzięki wrodzonemu zmysłowi obserwacji, który w połączeniu ze znakomitą interpretacją wyglądu zewnętrznego, zachowań, plotek i pogłosek zanurza odbiorcę w świat nie tylko akademicki (wykładowcy, studenci), ale i mieszczański (stancje, na których student Ernst pomieszkiwał). Nie ukrywam – choć to w jakimś sensie stawia mnie w dość niezręcznej sytuacji dość infantylnego czytelnika – że opisy postaci są dla mnie w autobiografii Wiecherta deserem, cygarem, kawą podaną w filiżance Rosenthala o kolorze écru. I nie tyle w pruskim Królewcu czy weimarskim Berlinie, co w kosmopolitycznym Wiedniu czasów austro-węgierskich. Owe przyjemności pisarz serwuje z wdziękiem nienagannego pod względem kultury, manier, języka i stroju kelnera podającego na srebrnej tacce także poranny dziennik. Zastanawiam się, czy użyć słowa "osobliwości"? Nie, jednak nie. Postaci, o których Wiechert wspomina, to ludzie, z którymi się spotyka na swojej drodze studenta, nauczyciela, pisarza, podróżnika. Zawsze odnosi się wrażenie, że jego ocena, której prawie nigdy nie unika, jest sprawiedliwa. Nie w tym jednak rzecz. Czy to czasy, czy umiejętność pisarska, czy wrażliwość literacka, czy cokolwiek innego – za każdym razem opowiada o ludziach: od Królewca, przez wschodni region nadbałtycki, Berlin, Francję, Szwajcarię, aż po Bawarię. Jeżeli poetyka opisów przyrody, bądź raczej ekspresji uczuć autora związanych z mazurską i nadbałtycką naturą, daje obraz świata zastygłego w spokoju, boskim humanizmie, gdzie odgłosy istnienia są anielskimi chórami, kierującymi człowieka na ścieżki tylko wyższych uczuć, to za pomocą portretów ludzi przedstawia on swoistą galerię Europy Środkowo-Wschodniej z muzeum pierwszej połowy dwudziestego wieku. Przy każdym obrazie znajduje się notatka sporządzona przez Wiecherta. Wskazuje na pochodzenie postaci (geograficzne, klasowe) i, co wydaje się najważniejsze dla tak wnikliwego obserwatora i klasyfikatora (jakież to podobieństwo do pracy przyrodnika!), wartość człowieczą osobnika. Nie wątpię, że autor przeprowadza ową klasyfikację do odpowiednich zbiorów z perspektywy swojej postawy intelektualnej i moralnej, wzorowanej nie tyle na Odrodzeniu i antyku, ile na mazurskim panteizmie. Godne podziwu jest, że w ciemnych latach trzydziestych nie przekreśla osób zafascynowanych nazizmem. Dostrzega w nich i wydobywa na wierzch strony jasne, traktuje ze zrozumieniem. Podobnie odnosi się do komunistów.

"Waltera Husemanna odwiedziłem dwa lub trzy razy w Berlinie. Do niewielu ludzi czułem taką sympatię jak do niego. Był przekonanym komunistą, wierzył w swoje dogmaty, podobnie jak każdy człowiek żyjący wiarą"[4].

"Jeszcze zanim zostałem aresztowany, moje książki przyczyniły się do zawarcia przyjaźni z ówczesnym nadleśniczym krajowym Badenii Wilhelmem Hugiem. Jeśli chodzi o jego przekonania, był niewzruszonym narodowym socjalistą, kawalerem złotej odznaki partyjnej, starym »wiarusem«, ale mimo to »przyzwoitym człowiekiem«, jak zanotowałem w dziennikach"[5].

Wielokrotnie odnośnie do ważnych dla Wiecherta ludzi pojawia się słowo "miłość". Częstotliwość i – ze współczesnego punktu widzenia – nieadekwatność jego użycia wzbudza zniecierpliwienie, nawet zażenowanie. Wydaje się, że mazurski poeta szafuje uczuciem, ponad miarę nim obdarza. Mamy wrażenie, iż powinno być zarezerwowane jedynie dla rodziców, żony, dzieci, kochanki. Cóż, jesteśmy w dwudziestym pierwszym wieku, zaś Wiechert – w dziewiętnastym. O jednym z najbliższych sobie mężczyzn pisze tak: "Gdybym nie wytrwał, nie zasłużyłbym na ponowne spojrzenie jego oczu. Nie mogę wyrazić tego inaczej niż w słowach: »Pozostałem w jego miłości, podobnie jak w Miłości Boga«"[6]. W tym krótkim, prawie erotycznym zdaniu wyraża się powieściowa poetyka sióstr Brontë albo Wilkiego Collinsa. Równoważność miłości boskiej i ludzkiej, którą Wiechert kiedy indziej mógł odkryć, jak nie wtedy, gdy przytulał twarz do wilgotnego mchu i słuchał świergotu jerzyków?

Jak hojnie używa – bo wcale przecież nią nie obdarza – miłości, tak równie zdecydowanie gani. A czasy temu szczególnie sprzyjają. Strofowanie jest przepełnione smutkiem, po wielekroć rezygnacją, oczywiście tęsknotą i ucieczkami do lasu, za granicę. Z głupotą, chamstwem, pozerstwem, hipokryzją, obłudą, pogardą w stosunku do ludzi, nienawiścią do otoczenia, butą spotyka się – rzecz jasna – już w środowisku akademickim. Cóż, miłość, humanizm i wszelkie zło mieszają się w pruskim kotle. W początkowych rozdziałach Wiechert ów kalejdoskop moralny traktuje jako zwykłą różnorodność, być może spotkanie się sielskiej mazurskiej wsi i wielkomiejskości tudzież snobizmu magnaterii pruskiej. Następnie opisuje w ten sposób schyłek Republiki Weimarskiej i narodziny Trzeciej Rzeszy. Szczególne znaczenie mają tu jego udział w pierwszej wojnie światowej i prześladowania w trakcie drugiej, poprzedzone uwięzieniem w obozie koncentracyjnym. W "Moim życiu, moich czasach" poświęca tym okresom najwięcej stron. Wydaje się to zrozumiałe. Tak ogromny przewrót w traktowaniu ludzkiego istnienia (niewymagający wszakże tutaj żadnego komentarza; odsyłam choćby do Primo Leviego, Hannah Arendt, Giorgia Agambena, Güntera Grassa) wywiera straszliwy wpływ na wrażliwego literata i prowokuje do intelektualnych, moralnych, etycznych i religijnych rozważań podszytych zagubieniem, niemożnością tworzenia lub jego wzmożeniem. W tym czasie Wiechert ucieka za granicę, podróżuje, próbuje się konfrontować z nową rzeczywistością, podobnie jak po pierwszej wojnie światowej.

Nigdy jednak na długo nie przerywa pracy pisarskiej. Z niesmakiem wspomina działalność literacką w czasach nazizmu. Przerażająco – jak opowieści z okopów roku 1918, o strachu przed aresztowaniem w latach trzydziestych, o lęku o życie w obozie koncentracyjnym – brzmią opisy spotkań autorskich, którym przyglądają się ludzie z czerwono-białymi opaskami na ramionach z szydzącą czernią swastyką. Ta dramatyczna trwoga, tragiczna, obezwładniająca bojaźń spowodowała, że pisarz zakopywał swoje relacje z tego okresu w przydomowym ogrodzie.

Tematem autobiografii "jest własne życie autora, jego koleje losów i czyny, zdarzenia, których był świadkiem, doświadczenia, których nabywał, ewolucja zapatrywań i postawy wobec świata" – podaje "Słownik terminów literackich" pod redakcją Janusza Sławińskiego[7]. Własne życie... Dopiero w jakiś czas po zakończeniu lektury skonstatowałem, jak mało w "Moim życiu, moich czasach" jest Wiecherta jako dziecka. Na blisko czterystu stronach wspomnień znajduje się parę fraz dotyczących kilku- bądź kilkunastoletniego Ernsta. Czy to wynik chłodnych relacji z rodzicami? Wszakże sporo o nich w książce mówi. Szczególnie dużo miejsca poświęca ojcu. Dramatycznie opisuje śmierć matki, o przypadkowym ocaleniu w czasie pierwszej wojny tak pisze: "Wydawało mi się, że uratowało mnie przed śmiercią poczucie obowiązku albo ocalił mnie duch mojej matki"[8]. Natomiast bardzo zdawkowo traktuje starszego brata, młodszego, zmarłego w 1895 roku, nie wspominając. Może to kwestia dość szybkiego opuszczenia domu rodzinnego i wadzenia się z sobą samym, szukającym miejsca do pracy i tworzenia literatury w świecie albo mazurskich lasach?

Dziwne, powikłane i czymś zmącone są stosunki Wiecherta z rodziną. W jakimś stopniu okrywają ponurą mgłą jego pierwsze małżeństwo: "Trudno mi mówić na ten temat, jednak nasze światy – mój i żony – nie dopasowały się do siebie tak, jak sądziłem, co byłoby potrzebne, aby zrodziła się podstawa ogromnego spokoju"[9]. Ów spokój zapewniła sobie Meta Wiechert, trując się po stracie dziecka. Jej grób znajduje się na Mazurach. Nie było ciszy, równowagi, pogody – nie było zatem miłości. Przynajmniej takiej, o jakiej pisze w "Historiach bliskoznacznych" Kazimierz Brakoniecki: "Spacerowali, pływali, siedzieli objęci, wspólnie czytali, kochali się w gęstwinie czasu, pogody i przestrzeni"[10]. My, ludzie wychowani w czasach względnego spokoju, bez wojny, bez straszliwych rozstań i nieszczęsnych wyborów, jak możemy zrozumieć tego oficera, ba! wybaczyć mu i nie pomyśleć o nim jako o samolubnym, egotycznym, egocentrycznym, jakże często zadowolonym z siebie bohaterze ojczyzny odznaczonym Żelaznym Krzyżem, nauczycielu i literacie szukającym wyłącznie spokoju, gdy opowiada: "W listopadzie urodził mi się syn, ale umarł, zanim go zobaczyłem. W moim domu nie rozumiano, że nie wziąłem wtedy urlopu. Ja z kolei nie rozumiałem, jak można myśleć w taki sposób, szczególnie kiedy umiera bardzo wielu synów i państwo nie ma czasu udzielić urlopu z powodu śmierci"[11]. Ta postawa nie jest naganna, nieetyczna, amoralna. Ona w jakiś sposób dowodzi braku miłości między Ernstem i Metą. Dopełnia wizerunek człowieka szukającego czegoś innego niż rodzina, dzieci. Przeraża zaś porównanie czułości, z jaką Wiechert pisze o swoich przyjaciołach, ludziach bliskich spoza rodziny, poznanych na studiach, w wojsku – z tym nawet nie chłodem uczuciowym, ile suchą okrutnie relacją, opartą na przekonaniu o nieomylności własnych poczynań, które idą w parze z nadrzędnością… otóż właśnie, czego?

Ernst Wiechert nie pisze chronologicznie. Daty pojawiają się mniej więcej od lat trzydziestych. Często wraca wspomnieniami do tych samych zdarzeń. Nazw geograficznych też nie podaje zbyt często. Nie ułatwia czytelnikowi odnalezienia ważnych dla siebie miejsc, ponieważ pomija szczegóły. Dokładny z kolei jest w historii własnej twórczości. I to gratka dla odbiorców ciekawych nie tylko treści utworów, ale także historii ich powstania, ówczesnej sytuacji polityczno-społecznej kraju i emocjonalnej – autora, jego uczuć związanych z tworzeniem i wydawaniem książek. Niezwykle ważne wydaje się wymienianie imion i nazwisk współczesnych Wiechertowi pisarzy i poetów. Jego adwersarzy i braci po piórze. To z kolei gratka dla zainteresowanych literaturą niemiecką.

Książka wydawać się może nierówna. Wrażenia, uczucia, afekty, podniety przekreślają czasami całe strony, jakby autor się złościł, smucił, tracił równowagę albo popadał w mistyczne uniesienia. Czasami dostrzec można podobieństwo do twórczości Hessego, z którym spotkał się co najmniej raz. Bliższe są takie fragmenty "Podróży na Wschód" niż "Wilkowi stepowemu". Wskazuje to zapewne na kierunek poglądów dyskutowanych na spotkaniach niemieckich twórców literatury i poezji. Z kolei powojenna beznadzieja, szaleństwo straszliwych przeżyć, lęk przed przyszłością zdają się przywoływać Imre Kertésza, porównywalnego oczywiście nie pod względem doświadczonych dramatów, ale ludzkiej i literackiej wrażliwości.

Przyznaję, że prawdopodobnie nigdy bym nie sięgnął po Wiecherta, gdyby nie seria przypadkowych zdarzeń, i nie wiem, czy będę miał okazję poznać jego kolejne utwory. Poniekąd zrozumiałe jest, że w ważnych szkołach województwa warmińsko-mazurskiego, niegdyś olsztyńskiego, trzydzieści lat temu o Wiechercie się nie wspominało. Rozglądając się po miejscowym kulturalnym otoczeniu widzę, rzecz jasna, Kętrzyńskiego, Holza, Nowowiejskiego. Ani słowa jednak od lat o Wiechercie. Dwadzieścia kilka kilometrów od Mrągowa, niecałe dziewięćdziesiąt od Olsztyna, około stu od Królewca. W miejscu dumnym choćby z pracy Zofii Licharewej, prawie równolatki Wiecherta, i wydanych niedawno wspomnień autochtonów.


---
[1] Wydawnictwo Naukowe PWN, 2011.
[2] Ernst Wiechert, "Moje życie, moje czasy", przeł. Krzysztof Gębura, wyd. Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa "Borussia", 2016, str. 39.
[3] Tamże, str. 38.
[4] Tamże, str. 289.
[5] Tamże, str. 286-287.
[6] Tamże, str. 279.
[7] Zakład Narodowy im. Ossolińskich, 2008.
[8] Wiechert Ernst, "Moje życie, moje czasy", Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa "Borussia", 2016, przekład Krzysztof Gębura, str. 132.
[9] Tamże, str. 110.
[10] Kazimierz Brakoniecki, "Historie bliskoznaczne", w: "Zakład biograficzny Olsztyn", wyd. Stowarzyszenie Wspólnota Kulturowa Borussia, 2016, str. 272.
[11] Tamże, str. 145.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 915
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: