Dodany: 03.09.2017 01:00|Autor: zsiaduemleko

Książka: Statek
Máni Stefán

1 osoba poleca ten tekst.

O Diable odsyłającym do siebie


Jeśli się nie mylę, to będzie najpewniej debiut literatury islandzkiej w moich rękach. Nie żeby to był powód do szczególnego świętowania, czy też informacja warta zapamiętania. Ot, zwykła ciekawostka, że kolejny obszar na mapie świata mogę odhaczyć jako literacko odwiedzony. Choć trzeba przyznać, że przy okazji obyło się bez większych emocji, bo styl Mániego (uznajmy dla wygody, że tak się to odmienia) nieodzownie przywołuje skojarzenia z literaturą skandynawską, kryminałami konkretnie. Chociaż nie, bo z pewnością brakuje tutaj zblazowanego policjanta czy też detektywa z jakimś nałogiem, który mógłby z uporem prowadzić śledztwo. I dobrze, bo ta klisza powinna już męczyć każdego, kto miał styczność z gatunkiem. "Statku" nie wypada nawet określać kryminałem, bo zdecydowanie bliżej mu do thrillera, więc chyba pora byśmy porzucili te coraz częściej krzywdzące porównania. Zignorujemy nawet fakt, że powieść Mániego była nominowana do Glasnyckeln (w sensie: do Szklanego Klucza), a tego zaszczytu dostępują ponoć jedynie kryminały z krajów nordyckich. Do diabła, Máni! Ja próbuję cię tutaj bronić i nadać krztyny oryginalności, ale najwyraźniej wszystko się sprzysięgło przeciw nam. Będziemy jednak szli w zaparte i ustalmy: "Statek" jest thrillerem z własną, islandzką tożsamością i raczej nie pomylicie go z tabunem bliźniaczo podobnych do siebie skandynawskich kryminałów, spośród których coraz trudniej wyłowić jakąś perełkę.

Máni najwyraźniej postanowił napisać powieść na wskroś męską, więc co robi na dobry początek? Oczywiście wrzuca na scenę trupa. Albo wiecie co? Nie będzie sobie żałował, ma ich ile dusza zapragnie - dla towarzystwa dorzuci też drugiego, aby nie było wątpliwości (gdyby ktoś pierwszego przegapił), a co! Potem na arenę wkracza kilku szemranych typów o aparycji klasycznych zbójów, bo to nie jest odpowiednie miejsce dla wymuskanych gogusiów. A ponieważ tytuł powieści nie powstał przez przypadek, większość tych dżentelmenów może się pochwalić imponującymi tatuażami kotwicy na przedramionach, bo każdy szanujący się marynarz powinien taką dziarę posiadać (kiedy już uzna, że opaska na oku i hak zamiast dłoni są niepraktycznymi atrybutami w zawodzie). Tym sposobem dochodzimy do najbardziej charakterystycznego elementu powieści: jego - że tak szpanersko napiszę - anturażu, bo wszystkie interesujące nas wydarzenia będą miały miejsce na ograniczonej przestrzeni tytułowego statku Per Se, którym kilkuosobowa załoga płynie do Surinamu (Suri...co? Nieważne, gdzieś tam płyną).

Szybko okazuje się, że na statku jest sabotażysta. Albo czterech. Per Se traci łączność z lądem, później również przyrządy nawigacyjne odmawiają współpracy. Zupełnie przy okazji wychodzi na jaw, że na pokładzie płynie z marynarzami przestępca i gangster o wymownej ksywie Diabeł, którego ulubionym powiedzonkiem oraz wyrazem dezaprobaty jest najwyraźniej "do diabła!". Nie wiem, czy to zamierzone autorsko, ale wyszło... mało złowieszczo. No nieważne, w każdym razie bezbronna łupina dryfuje po oceanie, tak samo zresztą akcja, bo jej tempo drastycznie zwalnia, a czytelnik zaczyna się niebezpiecznie nudzić. I choć między członkami załogi da się łatwo wyczuć narastające napięcie, to jednak długo nic z tego nie wynika. W zamian czytelnik może spróbować nauczyć się rozróżniać bohaterów, bo złośliwy Máni dał im podobne imiona: Jon, Jon Karl, Jonas, Johann. A jeśli to nie wydaje się szczytem dobrej rozrywki, to co powiecie na kwieciste opisy wypróżniania się?

"Tyłek Jona Karla wciska się w deskę, odbyt się rozluźnia i udaje mu się uwolnić stwardniałego pręta wielkości kiełbasy.
- Udało się - wzdycha Jon Karl"[1].

I jak? Podekscytowani? Ja nieco zażenowany, bo wiem, że miało być po męsku, ale zastanawiam się komu to było potrzebne. Na szczęście po jakimś czasie na pokładzie statku zaczyna być nieco bardziej burzliwie (dosłownie i w przenośni). Nie będzie już czasu na defekowanie, bo w odwiedziny wpadną nieproszeni goście, będzie też parę szczęśliwych zbiegów okoliczności (kwestia klucza). Te same chwile poznamy z przeplatających się perspektyw rożnych bohaterów. W sensie: częstokroć cofniemy się o kilka minut/godzin, by na znany fragment spojrzeć pod kątem innej postaci. Klasyka narracji powiedziałbym, jeśli chce się wyraźniej zaznaczyć motywacje bohaterów, a nie na wszystko jest w danej chwili czas. Jeszcze dodam, że rozczarowała mnie końcówka powieści, bo to jakiś pokręcony, niepotrzebnie zamotany bełkot w porównaniu z bezpośredniością i mięsistością, do której autor nas w trakcie lektury przyzwyczaił.

Więc czy warto? Nie sądzę. "Statek" jest odpowiednio charakterystyczny, by się wyróżniać w tłumie, ale ma trochę problemów z tempem opowieści i dziwnymi, wprawiającymi czytelnika w konsternację wtrętami. Motywacje i logika działań bohaterów też niekiedy kuleją. Może się nie znam, ale trochę zdziwiło mnie, że Per Se (z opisu wynika, że to mający kilka pokładów statek) obsługuje raptem 6-7 osób. U nas jak jeden robotnik kopie dół, to czterech stoi wokół niego i dopinguje, więc kurczę, załoga wydaje się niewystarczająca. A jeśli przy okazji zdarzy się choroba, wypadek, albo - nie wiem - obudzą Krakena? No, ale chyba Máni wie lepiej, bo zainteresował się tematem, prawda? Ogólnie "Statku" nie nazwałbym złą powieścią, ale na jego nieszczęście jest wiele lepszych.

Dziękuję, bęc.

---

[1] Stefán Máni, "Statek", tłum. Jacek Godek, wyd. WAB, Warszawa 2012, str. 171.

[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 436
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: