Dodany: 09.02.2005 22:31|Autor: Ysobeth nha Ana

Duchy w starym domu


Jest to poniekąd staroświecka (w sensie pozytywnym) opowieść o nawiedzonym domu.

Akcja zaczyna się jak w nieco lepszym Harlequinie. Spotyka się dwoje ludzi. Budowniczy, w którym po przeżyciu tragedii osobistej umarła zdolność budowania nowych domów, zajmuje się teraz wskrzeszaniem domów zrujnowanych - kupuje je, własnoręcznie odbudowuje i sprzedaje z zyskiem. Agentka handlu nieruchomościami, dla której praca stanowi jej pasję. Wydaje się, że połączy ich dom, zbudowany w trzeciej ćwiartce zeszłego wieku przez architekta-amatora w miejscu mającym już swoją historię. Tu kończy się wszelkie podobieństwo do masowo produkowanych romansów - para ta nie ma szansy podjąć wspólnego życia. Don Lark - tak nazywa się budowniczy - zostaje sam na sam z zakupioną właśnie budowlą. Tak mu się przynajmniej na początku wydaje. Właściwością domu jest to, że kiedy znajdą się w nim ludzie szarpani bólem wielkiej krzywdy i jednocześnie poczuciem winy - nie są w stanie go opuścić. Ani za życia, ani po śmierci. Dzika lokatorka imieniem Sylvie, którą Don Lark odkrywa w jednym z pokoi, nie zdaje sobie nawet sprawy, że od dziesięciu lat nie żyje. Zaś mieszkające w sąsiedztwie dwie starsze panie zdołały wydostać się z nawiedzonych murów tylko dzięki magii, jaką włada kuzynka jednej z nich - magii czarnych ludzi.

Dalej opowieść rozwija się dokładnie według klasycznej formuły horroru - bohater musi stoczyć walkę z ciemnymi mocami, ocalić ukochaną (to ten duch!), a dom ulega zniszczeniu. Tylko że kiedy starego schematu używa taki pisarz jak Card, zachodzi wiele nieoczekiwanych zdarzeń. Na przykład duch otrzymuje nowe ciało - metoda, przy pomocy której to się dzieje, wiele ma wspólnego z magią imion. Już nie mówiąc o tym, że bohaterowie dalecy są od schematyczności. Poznajemy ich na wskroś, ich motywy działania, ich walka jest dla nas tak przekonująca, że banalne stwierdzenie „czyta się z zapartym tchem” nabiera nowego znaczenia. Nawet jeśli bohater jest jakby trochę za dobry (ale przecież zdarzają się tacy ludzie), uważa, że instynkt opiekuna i obrońcy jest naturalny u mężczyzny (a więc istnienie bandytów i sadystów jest rzeczą nienaturalną?) i zgodnie z tym przekonaniem postępuje.

Maciejka Mazan jak zwykle pokazała, jak należy tłumaczyć z angielskiego. Choć zastanowiło mnie użyte przez nią słowo „panni” („panni Evelyn”, „panni Gladys”). Wiemy, że akcja dzieje się na południu Stanów Zjednoczonych, starsze panie posługują się językiem bardzo potocznym - czyżby to było „missie”? Może lepiej byłoby nie spolszczać tego na siłę, efekt jest nieco dziwaczny.

Wydanie jest bardzo staranne, widać, że korekta nie próżnowała. A okładka jest wprawdzie niezbyt oryginalna (ileż już widzieliśmy okładek do opowieści o nawiedzonych domach, gdzie budowla przechodzi w czaszkę?), ale przynajmniej sprawnie namalowana i od razu zapowiada, czego możemy spodziewać się w środku książki. Niewątpliwie o wiele lepiej jest zamówić okładkę u polskiego porządnego grafika niż kupować na chybił trafił zagraniczną ilustrację do całkiem innej historii.

(rec. własna, wcześniej zamieszczona w nieistniejącym już netowym pisemku www.sciencefiction.pl)

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2442
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: