U Borejków na imieninach są goście i jest rodzina
[w recenzji odwołuję się do szczegółów fabularnych i zakończenia]
Pierwszej lektury „Imienin” nie wspominam zbyt dobrze. Główna bohaterka wydała mi się nijaka, a sama powieść – przekombinowana i nieciekawa. Sięgnąłem po tę książkę ponownie – wszak równo miesiąc temu odświeżyłem sobie „Córkę Robrojka” i czekało mnie miłe zaskoczenie. Niestety, to nie powtórzyło się przy „Imieninach”. Spędziłem kilka godzin na imprezach rodzinnych u Borejków – zostały mi niesmak, znużenie i irytacja.
Róża Pyziak, do niedawna zwana Pyzą, znajduje się na zakręcie życiowym, choć jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy. „Cóż ona, nieszczęsna, wiedziała na ten temat [miłości]? Stan zakochania mogła (…) rozpoznawać wyłącznie teoretycznie, przez porównanie z jakimś romantycznym filmem, gdyż ją osobiście stan ten dotąd omijał. Nie było, zresztą, w kim się zakochać. Ani – kiedy”[1]. Tymczasem miłość już puka do drzwi. W wyniku nieoczekiwanych dramatycznych wydarzeń dziewczyna poznaje trzech braci Lelujków, którzy są nią urzeczeni. Wiktor, Adrian i Lucjusz zaczynają o nią rywalizować, zapraszają ją na swoje imieniny. Niebawem na horyzoncie pojawia się kolejny kandydat.
Tymczasem Laura cierpi. Ona, zawsze przebojowa, silna, nagle zostaje odrzucona. Mało tego – zaczyna się zastanawiać, dlaczego odrzucił ją także ojciec. Niestety, jej pytania napotykają mur. Gabriela nie potrafi rozmawiać z córką o nieobecnym ojcu, dziadkowie również nie są zachwyceni uporem Tygrysa. Wszyscy bagatelizują sprawę, nie próbują dotrzeć do źródła problemu. Zamykają jej usta – jakże by inaczej! – literaturą. Najlepiej podsumowuje to sama Laura: „Człowiek chce się po prostu dowiedzieć prawdy, a wszyscy mu mówią, że to z winy okresu dojrzewania. Jakieś szaleństwo zbiorowe, słowo daję”[2]. To zdecydowanie najciekawszy wątek „Imienin”, który znajdzie świetne rozwinięcie w kolejnym tomie jeżyckiego cyklu.
Wątek główny jest – przykro napisać – raczej żenujący. „Imieniny”, pomimo bardzo ciekawego pomysłu konstrukcyjnego, przypominają trochę „Pulpecję” w karykaturze. I tu mamy kilku kandydatów bijących się o główną bohaterkę i oczywiście tego, który na końcu dzięki swojemu sprytowi deklasuje pozostałych i wygrywa. Trzech się bije, a czwarty korzysta. Sama Pyza jest postacią irytująco bezwolną – wydaje mi się, że autorka trochę tu jednak przesadziła. Czterech facetów układa związane z Różą plany, praktycznie w ogóle ich z nią nie uzgadniając. Trzej bracia gadają o niej trochę jak o jałówce, którą zamierzają kupić na targu. Dzieje się to przy cichej aprobacie rodziny Borejków.
Najgorsze jest jednak w tym wszystkim to, że „Imieniny” są powieścią miejscami zupełnie wyzutą z realności. Musierowicz zwykle udaje się całkiem nieźle uchwycić ducha czasów, a z drugiej strony jej bohaterowie zachowują się tak, jakby trafili na Jeżyce z którejś z poprzednich (czasem bardzo odległych) epok. Błagam, mamy tu 1998 rok, jesteśmy u progu XXI wieku. Czy naprawdę wtedy rówieśnicy mówili nadal do siebie w szkole po nazwiskach, per „Schoppe” i „Pyziakówna”? To jest norma w pierwszych powieściach Siesickiej – z lat 60. Kto nosi plecak, zalecając się do dziewczyny? A ona mdleje, bo jesteśmy w XIX wieku (gdzie omdlenia należały do dobrego tonu). Mamy do czynienia z licealistami – czy naprawdę ktoś wówczas przychodził do rodziców z prośbą o zgodę na zabranie dziewczyny na randkę? I nie mówimy tu o zakrapianych imprezach do białego rana, tylko o wyjściu do kawiarni czy na spacer i powrocie wczesnym wieczorem.
Co jeszcze? Wątek miłosny jest tak nieprawdopodobny i tak naciągany, że zastanawiam się, czy w którymkolwiek wcześniejszym tomie Jeżycjady mieliśmy do czynienia z podobną historią miłosną. Bohaterowie prawie się nie znają, spędzili tylko trochę czasu razem. Chemia między nimi pojawia się nagle i jest zupełnie, ale to zupełnie nieprzekonująca. Pyza zastanawia się, „skąd bierze się to ciepło, które jak różowy obłoczek uformowało się wokół jej serca”[3], a zdumiony czytelnik razem z nią. Co więcej, Fryderyk i Róża nie mówią do siebie – oni przemawiają w sztuczny, napuszony sposób, a on przy tym koszmarnie przynudza. Wszystko się kończy zaręczynami na drugiej randce, bo oczywiście jeśli wchodzić w związek mając lat szesnaście, to na całe życie. Pyza zapoczątkuje w ten sposób raczej żenującą rodzinną tradycję. Kto czytał kolejne tomy Jeżycjady, ten wie, co mam na myśli.
A teraz kilka pomniejszych zarzutów:
– przez większość czasu, który spędziłem na czytaniu, towarzyszyło mi dziwne wrażenie, że w sumie jest to trywialna historia. Zgrabnie napisana, ale zupełnie letnia, nawet nieszczególnie zabawna. Gdyby nie wątek Laury i interesujące psychologicznie sceny między Natalią i Filipem, oceniłbym książkę jeszcze niżej;
– legendarna już wpadka – Jurek Hajduk jednak nie jest sierotą i jedzie do matki do Środy. W „Tygrysie i Róży” okazuje się, że to matka ucznia;
– język. To już nie tylko mówienie po nazwisku. Wypowiedzi nastoletnich bohaterów brzmią tak nienaturalnie, że aż śmieszą. „O ty lisie”[4], warczy brat do brata podczas kłótni. O swoim rywalu Lelujkowie mówią per „łobuz”[5];
– cudowne hasła utrwalające bzdurne kategorie i po prostu szkodliwe – tym bardziej w literaturze, która kształtuje młodzież. Chodzi o: „był niebywale przystojny, co każda normalna dziewczyna musiałaby zauważyć od razu”[6], „prymus Fryderyk Schoppe zareagował jak prawdziwy mężczyzna”[7].
Nie, to nie były udane imieniny. Niestety.
---
[1] Małgorzata Musierowicz, „Imieniny”, wyd. Akapit Press, 1998, s. 27.
[2] Tamże, s. 159.
[3] Tamże, s. 153.
[4] Tamże, s. 89.
[5] Tamże, s. 165.
[6] Tamże, s. 44.
[7] Tamże, s. 176.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.