"Ania, nie Anna" - o Ani Shirl... przepraszam, Cuthbert
Kilka tygodni temu w "Książkach" przeczytałem o nowym serialu zrealizowanym na podstawie "Ani z Zielonego Wzgórza". To miała być inna "Ania". To, co Montgomery zasygnalizowała, w serialu miało być uwypuklone.
Obejrzeliśmy pierwszy odcinek, bardzo pozytywnie zaskoczeni. Świetnie dobrani i zagrani bohaterowie - Maryla, Małgorzata, Mateusz, Ania wizualnie bardzo prawdziwa, niezbyt urodna dziewczynka, która nadrabia urokiem osobistym (Megan Follows jednak była trochę zbyt piękna jak na tę rolę). Zielone Wzgórze może trochę za bogate, ale te plenery. Uzupełnienia mi nie przeszkadzały - retrospekcje, które pokazywały, jak mogło wyglądać życie Ani u Hammondów czy w sierocińcu. Relacje między bohaterami ładnie ukazane, dobra gra aktorska. Przeszkadzała mi pewna łopatologiczna nachalność w przedstawieniu pewnych prawd życiowych, ale to było do zniesienia. Ania ma bardziej osobowość buntowniczej, niezależnej Jane Eyre niż pełnej dobroci dla świata, choć porywczej Ani. To też dało się przyjąć.
Pełen nadziei włączyłem odcinek drugi i oczy przecierałem ze zdumienia, znudzenia i przede wszystkim niesmaku. Tak mało "Ani" w tym serialu. Rozumiem, że materiał można było podrasować, ale żeby aż do takich idiotyzmów?
Spoilery.
W filmie słynna rzekoma kradzież broszki kończy się odesłaniem Ani do sierocińca. I to jest wątek tak nonsensowny, że zacząłem się zastanawiać, czy twórcy nie wiedzieli, na co wydać budżet. Pomylili chyba Montgomery z Dickensem. Mateusz, który gna w pościg za Anią,zalicza wypadek na ulicy, spotyka Anię na dworcu i mówi: "to moja córka". Creme de la creme - Ania szczęśliwie wraca na Zielone Wzgórze, a na koniec odcinka przyjmuje nazwisko Cuthbertów i wpisuje się do rodzinnej Biblii.
Ja rozumiem, że to adaptacja, ale... no, litości.
Te wątki, które były najciekawsze w książce, tu są poprowadzone zupełnie idiotycznie. Adaptacja Ani do życia w rodzinie nie była tak błyskawicznym procesem - a tu został ów proces podlany ckliwym sosem z amerykańskich filmów familijnych. To, co u Montgomery było dyskretne, tu jest pokazane kawa na ławę i to w taki sposób, żeby najmniej rozgarnięty widz wszystko zrozumiał.
Jednym z najwspanialszych motywów "Ani z Zielonego Wzgórza" jest dojrzewanie Maryli do pokochania Ani. W książce to wszystko jest subtelnie rozłożone, ma większą siłę rażenia. Wątpliwe, aby Cuthbertowie zdążyli się przywiązać w ten sposób do Ani po paru dniach. Dramatyczne sceny, w których Maryla płacze, gorączkowo szoruje podłogę i piecze tuziny ciasteczek, aby poczęstować francuskiego chłopca-pomocnika, są dobrze zrobione, ale zupełnie nie przekonują na tym etapie serialu (chyba że jako zobrazowanie wyrzutów sumienia). Między Anią a Cuthbertami nie wytworzyła się jeszcze tak silna więź.
No i oczywiście - wątek rodziny. Mateusz mówiący na dworcu o spotkanej tam Ani "To moja córka" - no, po prostu jest to jednak żenujące. Ileż dramatyzmu miała w sobie jedna z końcowych scen Ani z Zielonego Wzgórza, w której Maryla mówi, jak bardzo ona i Mateusz kochają Anię, bo odmieniła ich życie.
Nie wiem, czy będę chciał oglądać kolejne odcinki. Podobno im dalej, tym mniej Ani.
Montgomery już wcześniej nie miała szczęścia do ekranizacji (wystarczy przypomnieć sobie sequele wersji z Megan Follows czy kiepski film z Barbarą Hershey. Ten serial to kolejna próba odejścia od oryginału.