Zapraszamy do lektury recenzji Konrada Urbańskiego (Blooma) o niedawno wydanej powieści political fiction Wojtka Miłoszewskiego Inwazja.
Pałac Kultury i Nauki leży w gruzach. Katowice – podobnie jak reszta Polski – są w ruinie. Fale uchodźców płyną nitkami metra, wędrują po drogach i autostradach. Gotowy scenariusz filmu katastroficznego, tym razem wreszcie dziejącego się w Polsce? W pewnym sensie, z jednym zastrzeżeniem. To książkowy debiut Wojtka Miłoszewskiego, czyli Inwazja.
Rok 2017. Polskie władze dokonują czynu ich zdaniem chwalebnego, jednak w opinii Rosjan stanowiącego casus belli: ekshumują i próbują odesłać na Wschód szczątki sowieckich żołnierzy, którzy rzekomo w 1945 roku wyzwolili Europę z faszystowskiego jarzma. Kilka dni później wojska rosyjskie, po blitzkriegu na Ukrainie, dokonują inwazji na Polskę.
Przyznaję, że pierwsze strony książki – opisujące wspomniane wydarzenia – są niezwykle zachęcające: „Ten odcinek granicy między Polską a dawną Ukrainą przebiegał w bieszczadzkich lasach. Linię graniczną oznaczały wbite w ziemię kamienie, tak zwane monolity. […] – Czołem chłopaki! – wydarł się szeregowy Gawriłow. – Na wasze słupki też przyjdzie czas! Najlepiej będzie, jak sami je usuniecie! Mniej roboty dla nas! […] – Zapraszamy! Tylko onuce sobie wypierz, bo smród taki, że nawet z tej odległości oczy szczypią!”[1]. Wszystko to dzieje się przy znanym już z przeszłości milczeniu krajów zachodnich – których armie jak zwykle nie zamierzają umierać za Gdańsk – oraz całkowitej niesprawności instytucji powstrzymujących tego typu incydenty: Unii Europejskiej i NATO. Nie chciałbym kwestionować wiedzy geopolitycznej autora – wydaje mi się, że w tej powieści mniej chodzi o prawdopodobieństwo, a bardziej o czystą rozrywkę.
Akcja Inwazji rozgrywa się na kilku płaszczyznach. Rozpad Polski, jaką dobrze znamy, obserwujemy przede wszystkim z perspektywy zwyczajnych ludzi: Michała, jego żony Barbary i ich dwojga dzieci; Henryka Wojnarowicza i jego córki, Doroty; wojskowego Romana Gurskiego i żołnierzy z jego jednostki. Pojawiają się tu także kanclerz Merkel, prezydent Hollande, Władimir Putin, Andrzej Duda, Jarosław Kaczyński (zwany dla niepotrzebnej niepoznaki prezesem), Antoni Macierewicz, Donald Trump – czyli wszyscy ci, których znamy ze zdjęć w gazetach i migawek w telewizji czy internecie.
Gatunkowo Inwazja to po pierwsze, political fiction, czyli opowieść z cyklu „co by było, gdyby”, rozgrywająca się jednak nie w czasach minionych, a współcześnie. Po drugie, powieść sensacyjno-przygodowa. Czyta się ją bardzo dobrze – mimo licznych luk w fabule. Najlepsza jest w tych momentach, kiedy obserwujemy toczącą się wojnę wraz z „prostymi ludźmi”, czyli głównie z Michałem i Basią. Ich rozterki (zjeść czy nie zjeść, obrabować opuszczony supermarket czy nie), ich problemy (walka z najgorszymi, najniższymi instynktami innych uchodźców), wreszcie sama kreacja tych postaci jako ludzi, jakimi sami jesteśmy, z całym bagażem codziennych problemów i trosk – wszystko to sprawia, że udali się oni Miłoszewskiemu najbardziej.
Najgorzej natomiast wypadają fragmenty dotyczące wielkich tego świata, to znaczy polityków, możnych, tych, którzy decydują o tym, co mamy jeść, czytać i myśleć. Zacznę od najbliższych nam, czyli Polaków. Cóż, tutaj autor się nie popisał. Opisał nieudolnego prezydenta, który potrafi wyłącznie czytać z kartki i jest chłopcem na posyłki wielkiego prezesa, trzymającego w rękach stery polskiej polityki zewnętrznej oraz wewnętrznej. Każdy bez najmniejszego trudu rozpozna w nich obu Andrzeja Dudę, Jarosława Kaczyńskiego czy Antoniego Macierewicza. Wyłączając swoje poglądy polityczne i próbując oceniać obiektywnie – uważam, że Wojtek Miłoszewski rozegrał temat tych osób w sposób wręcz prostacki, bazując na najbardziej ogranych stereotypach. Rozumiem, iż można nie pałać miłością do rządu PiS (sam nie należę do jego gorących zwolenników), pisarz mógł jednak trochę bardziej przyłożyć się do swojej pracy, a nie bezceremonialnie ściągać z Ucha prezesa. Podobnie wygląda sprawa z Angelą Merkel i zarządcami Zachodu. „Założę się, że jego skarpetki są więcej warte niż mój kostium z amerykańskiej sieciówki, pomyślała siedząca naprzeciwko prezydenta Rosji Angela Merkel, taksując wzrokiem strój Putina”[2]. Donald Trump pokazany został jako wieśniak i idiota, który marzy jedynie o szybkiej imprezie na mieście (naprawdę, szczerze polecam obejrzenie jednego odcinka House of Cards – da się wykreować postać, której nie lubimy, bez robienia z niej kretyna). Kiepsko, jak na political fiction. Paradoksalnie, najpoważniejszą postacią autentyczną w tej powieści jest Władimir Putin: rozsądny (chociaż z atakami furii), budzący szacunek; tego człowieka trzeba się bać.
O ile konstrukcja bohaterów, szczególnie tych rzeczywistych, nie do końca się udała, o tyle trzeba uczciwie przyznać, żę świetnie zbudowany został klimat powieści. Widokówki z płonącej (po raz już który w historii?) Warszawy, zburzone chyba po raz pierwszy w literaturze Katowice, obrazy degeneracji spowodowanej przez wojnę, ujawniania się najniższych instynktów. Wiele z tych wątków ma charakter czysto fantastyczny – jak scena, w której kanibal napada na Michała na stacji benzynowej – inne jednak zasługują na uwagę, mówią nam mnóstwo o nas samych. Szczególnie odznaczają się tu machinacje Henryka Wojnarowicza (jego historię jako całość autor zmarnował, ale zawiera ona kilka ciekawych mniejszych opowieści) – jego chciwość, podłość, wyjątkowo liche dorobkiewiczostwo. Gdyby żył w okupowanej Warszawie, byłby szmalcownikiem. Najgorszego sortu. Klimat, niektóre postacie i wątki wykreowane są w sposób naprawdę ciekawy i przykuwają na dłużej do lektury – zdecydowanie trzeba to oddać Miłoszewskiemu.
Mam jednak wrażenie – przy całej dobrej woli wobec debiutu – że czegoś tu zabrakło. Może ciekawszych postaci znanych z rzeczywistego świata? Na pewno. Mam też wrażenie, że książka kończy się za szybko, bo akcja przeskakuje pomiędzy poszczególnymi wątkami w sposób nieco chaotyczny, rwany. Również zbiegi okoliczności są odrobinę przesadzone, co jednak można autorowi wybaczyć. Zastanawia mnie także kwestia eksploatowanego w powieści okrucieństwa – czy nie służy ono chwytliwy, ale mało wyrafinowany sposób przyciągnięcia uwagi czytelnika?
Jedno jest pewne – Inwazja analizuje nasze najgłębsze lęki dotyczące wojny, szczególnie tej, którą mogą nam przynieść Rosjanie. Oddaje głos tym, dla których wojna zawsze pozostaje takim samym bagnem, czyli ludziom prostym, zwyczajnym, wyrwanym nagle ze swojego świata, przyzwyczajeń, codzienności i rzuconych wprost do piekła, gdzie największym przeciwnikiem jest – niestety – drugi człowiek.
Pomimo wad, które można jednak wybaczyć debiutantowi, kupuję tę powieść i czekam na więcej pomysłów Wojtka Miłoszewskiego.
[1] Wojtek Miłoszewski, „Inwazja”, wyd. WAB, 2017, s. 9-10.
[2] Tamże, s. 13.
Konrad Urbański (Bloom)