Powrót nad Niemen
[W recenzji odwołuję się do szczegółów fabularnych]
"Nad Niemnem" to chyba jedna z najbardziej znienawidzonych lektur szkolnych. Mało która cieszy się tak złą sławą. Nazwisko autorki, przydługie opisy przyrody, pierwsze wydanie datowane blisko sto trzydzieści lat temu, tytuł będący synonimem nudnej, niestrawnej pozytywistycznej ramoty – zdają się skutecznym straszakiem na uczniów i nie tylko. Byłem w tej mniejszości, której najsłynniejsza powieść Orzeszkowej dosyć się podobała. Lubię sagi rodzinne. A może to kwestia tego, że podszedłem do "Nad Niemnem" bez uprzedzeń? Postanowiłem sprawdzić, jak zmienił się mój odbiór od czasów licealnych.
Zgoda – wszystko tu stało się już mocno nieaktualne i było pisane wówczas, gdy w literaturze królowała tendencyjność (choć w "Nad Niemnem" jednak więcej jest realizmu niż tendencyjnego ujęcia). Pewnie, opisy przyrody są cokolwiek zbyt liczne i za długie. Jasne, styl bywa przyciężkawy. Dodam jeszcze, że niektóre zdania brzmią tak, jakby je Orzeszkowej napisała Mniszkówna ("z oczu znowu trysnęły płomienie"[1], "Czarne, wąskie brwi młodego pana silniej niż zwykle drgnęły, a drgnienie to udzieliło się czołu i przebiegło skórę czaszki, aż pod przerzedzonymi i ufryzowanymi włosami"[2]). A jednak dawno żadna książka tak mnie nie wciągnęła w swój świat; świat to odległy od XXI wieku, w którym przyszło mi żyć, ale wydawał mi się naprawdę autentyczny. Przy odrobinie dobrej woli mogłem się w nim odnaleźć – trochę na prawach antropologa badającego minioną już kulturę, kogoś, kto jest ciekaw dawnej rzeczywistości, chce przełamać bariery między swoim "dziś" a bardzo odległym "wczoraj" z czasów naszych "przeddziadów" (określenie wzięte właśnie z powieści). Tak, byłem znów nad Niemnem, przy tej "rzece czasu, która nad tym miejscem przepłynęła, to cicha, to szumna, lecz nieubłaganie unosząca z sobą ludzkie rozkosze i rozpacze, grzechy – i prochy"[3]. Byłem w Korczynie, w chatach Bohatyrowiczów, w Olszynce. Słuchałem – tak jak Emilia – pamiętnikarskich wspomnień z francuskiego dworu. Jadłem razem z Różycem konfitury Kirłowej. Patrzyłem, jak biedna Terenia przymierza przed lustrem liliowe wstążki w nadziei na miłość. Płynąłem rzeką z Janem i Justyną, słyszałem pieśni unoszące się nad wodami. Chłonąłem opowieści o powstaniu, w którym walczyli i moi przodkowie.
Ta powieść to właściwie kilkanaście mocno rozbudowanych scen z życia dworu w Korczynie i okolic. W pierwszym tomie poznajemy głównych bohaterów oraz ich świat. W otwierającym go rozdziale towarzyszymy Justynie Orzelskiej i Marcie Korczyńskiej, które wracają do dworu, rozmawiając. Obie pozostają w majątku na prawach rezydentek. Marta już przegrała swoje życie – stała się zgorzkniała, zrezygnowana. Stara się być pożyteczna, prowadząc dwór. Ciężka praca na pewno nie jest lekarstwem na smutki, ale pozwala na chwilę zapomnieć o niewłaściwych wyborach poczynionych w dużo lepszych czasach. Justyna to jej młodsza odpowiedniczka. Jako córka utracjusza, który postradał honor i majątek, ona także znajduje się w trudnym położeniu, ale wybory ma jeszcze przed sobą. Jest silną, świadomą praw życia kobietą. Niezwykle dumna, buntuje się przeciwko losowi, który gotuje dla niej rzeczywistość. Marta kwituje ten bunt na swój cyniczny sposób:
"– Ot, lubię takie gadanie! Ciekawam, co zrobisz? Musisz pogodzić się albo powiesisz się chyba czy utopisz się… Każdy desperuje z początku, a potem i godzi się z takim losem, jaki mu Bóg czy diabeł nasyła. Bo aby wszystkie losy ludzkie były robotą Pana Boga, w to ani trochę nie wierzę… Spowiadałam się już z tego i raz nawet absolucji od księdza nie dostałam, jednak nie wierzę… Powiadam ci, że każdy z początku desperuje, a potem jak baran na rzeź spokojnie swoją drogą idzie…"[4].
Justyna to postać nieco posągowa (choć znów nie tak bardzo, jak na przykład bohaterki Marii Rodziewiczówny), ale wyrazista i ciekawa. Ten jej bunt jest bardzo odważny, a nawet współczesny, gdyby odnieść go do dzisiejszych czasów – teraz także młode kobiety (i nie tylko one) żyją pod presją, jednak znajdują w sobie siłę, aby iść własną drogą, na przekór obwiązującym (często niepisanym) prawom społecznym. Mówi: "dawno już odechciało mi się ich strojów i zabaw, ich poezji i ich miłości… Żyję tak, jak oni wszyscy, bo skądże sobie wezmę innego życia, ale jeżeli mogę zrobić co inaczej niż oni, po swojemu robię i nikogo to obchodzić nie powinno"[5].
Na drodze jej życia – choć Justyna na razie o tym nie wie (wiedzą za to ci, którzy czytali lub słyszeli o "Nad Niemnem") – znajdą się trzej mężczyźni, między którymi przyjdzie jej wybierać. Pierwszy pojawi się jedynie we wspomnieniach – to kuzyn Zygmunt Korczyński, dawny ukochany, jeszcze nie całkiem obojętny; produkt swoich czasów: elegancki, wydelikacony, pozostający trochę na uboczu życia, "młody człowiek w ubraniu żurnal mód przypominającym, z postawą z przyzwyczajenia jakby malowniczo ułożoną, z wyrazem wiecznego niezadowolenia w pięknych oczach, a na ustach ze wspomnieniami cudów cywilizacji, widzianych i słyszanych w dalekich krajach"[6]. Drugim jest Teofil Różyc – nieco eteryczny, pociągający, w zasadzie nieznajomy. Trzecim – Jan Bohatyrowicz ze skłóconego z Korczyńskimi rodu, przystojny, silny, pracowity. Justyna jeszcze niewiele o nim wie. Słucha jego śpiewu.
Przenosimy się do dworu w Korczynie, a w nim do swoistego mikrokosmosu – buduaru Emilii Korczyńskiej. To chyba najbardziej rozpoznawalna, a na pewno najciekawsza postać z "Nad Niemnem". Ma w sobie coś z pociesznej aktoreczki. Żyje w nierealnym świecie swoich słabości, chorób (słynne "globusy histericusy" przylgnęły do niej już na zawsze), żali i niespełnionych oczekiwań. Choć Orzeszkowa nadała jej komiczny charakter, to jednak jest w niej pewien dramat. Zaczytana w romansach, wychowana na jedną z tych kobiet, które miały pięknie wyglądać, prowadzić miłe konwersacje i nie przemęczać się, Emilia nie umie się odnaleźć w rzeczywistości, w jakiej ten wzorzec już dawno przestał być aktualny. Pozostaje wiecznie niespełniona. Jest całkiem szczera, kiedy skarży się, że ciągle żyje na pustyni (może się mylić, ale nie mamy powodu wątpić w autentyczność jej emocji), kiedy stwierdza sentencjonalnie: "któż jest tak szczęśliwy, aby móc spełniać wszystkie marzenia swoje, aby dysonanse życia nie zatruwały mu ducha i ciała?"[7]. Wiecznie znudzona, chorobami próbuje przyciągnąć do siebie otoczenie, w tym męża, z którym od dawno niewiele ją łączy (w swoim nieszczęściu ma jednak trochę szczęścia, z czego nie zdaje sobie sprawy: może cierpieć w bogactwie). W momencie szczerości mówi:
"Żyję w tym kącie jak zakonnica, więdnę jak kwiat zasadzony na piaskach. Cóż stąd, że nie doświadczam niedostatku? Moje potrzeby są większe, wyższe… O smaczny obiad nie dbam, ale pragnę dokoła widzieć choć trochę poezji, piękna, artyzmu… A gdzież je tu znaleźć mogę? Ja pragnę wrażeń… natura moja nie może być stojącą wodą, ale potrzebuje błyskawic, które by nią wstrząsały… Ja pragnę nade wszystko podziału uczuć… a czy jest przy mnie choć jedno serce, które by uderzało razem z moim sercem?"[8].
Benedykt Korczyński, jej mąż, również jest postacią tragiczną. Odczuwa odpowiedzialność za dwór, za rodzinę. Jednocześnie żyje w poczuciu winy wobec brata Andrzeja, który poległ w powstaniu styczniowym i trwa w pamięci miejscowych jako gloryfikowany bohater (najwyrazistszym symbolem tego kultu jest wdowa po nim, pozbawiona własnego imienia, pozostająca w wiecznej żałobie po człowieku, "którego w miarę upływające gczasu coraz więcej, jak utraconego kochanka i świętego męczennika, kochała i czciła"[9]). Orzeszkowa w tej sadze rodzinnej pokazuje trzech braci – i trzy postawy. Andrzej poległ wypełniając patriotyczny obowiązek; Dominik prowadzi wygodne życie, jednak kosztem honoru; Benedykt musi samotnie zaopiekować się rodzinnym majątkiem, co nie jest zadaniem łatwym – znikąd zrozumienia!
Ale oto dwór w Korczynie znów tętni życiem. Zjeżdżają się goście na imieniny pani Emilii. Widzimy to przyjęcie z różnych perspektyw – pani domu (jest nagle tak ożywiona, że prawie zdrowa), gospodyni (Marta wszystko nadzoruje), właściciela (Benedykt nie bardzo umie się w tym zamieszaniu odnaleźć), dziedzica (Witold Korczyński – postać zbyt wyidealizowana – traktuje przyjęcie jak okazję do krzewienia idei pozytywistycznych), lwów salonowych (zblazowany Różyc). W kolejnych miniscenkach poznajemy otoczenie głównych dramatis personae – rodzinę, sąsiadów – przysłuchujemy się rozmowom. Justyna, zdecydowanie nieceniąca tego świata, ucieka od gwaru spotkania i poznaje inną rzeczywistość – symbolizowaną przez Bohatyrowiczów (Anzelm Bohatyrowicz skwituje to w ten sposób: "Dla nas ani Paryżów, ani honorów, ani pięknych muzyczek, ani wesołych asamblów nie ma. Gniazdo nasze – wszystko nasze… i dla tej przyczyny trzymamy się jego zębami i pazurami"[10]); słucha też miejscowej legendy, którą kiedyś – jeszcze o tym nie wie – przyjdzie jej samej kontynuować.
Wątek romansowy, będący główną osią powieści (pierwotnie miała ona nosić tytuł "Mezalians"), jest wcale przekonujący i nie tak ckliwy, jak mogłoby się wydawać. Justyna stopniowo wtapia się w świat Bohatyrowiczów (trochę tu wyidealizowany). Jej związek z Janem ma szansę scalić te dwie rzeczywistości, które wcześniej złączył zryw narodowy, a czas pokoju – znów podzielił. Między Janem i Justyną – jak byśmy powiedzieli współcześnie – jest chemia, Orzeszkowa naprawdę umiała ją wytworzyć. Fragmenty dotyczące miłości są wspaniałe. Widać napięcie, uczucie, rosnącą wzajemną fascynację dwojga ludzi. Scena "rozmowy" z echem to chyba jedna z najpiękniejszych scen miłosnych w naszej literaturze.
Można się tylko zastanawiać, czy Justyna, która szuka sensu w życiu i mówi: "ja myślę czasem o szczęściu takim, którego by żadne najprzeciwniejsze wiatry rozwiać nie mogły, i innego nie chcę"[11], rzeczywiście znalazłaby owo szczęście u boku Jana. Czy przepaść między Korczynem – zbiedniałym, ale jednak dworem – i chłopską chatą nie jest zbyt duża? Witold w pewnym momencie stwierdza z pewnym uznaniem:"Prościejesz, Justysiu, widocznie prościejesz"[12]. Tylko czy to recepta na szczęście? Wątek miłosny jest w "Nad Niemnem" niebanalny, a wybór Justyny – istotny. W ten mezalians uwikłane są pośrednio także inne osoby: Różyc, Jadwiga Domuntówna (odtrącona przez Jana), a nawet Marta. Biorąc pod uwagę ówczesną obyczajowość, Justyna decyduje się na czyn prawie rewolucyjny.
Jeśli podejdziemy do książki Orzeszkowej bez uprzedzeń, będziemy mogli stwierdzić, że jej siłę stanowi ukazanie w nadniemeńskim mikrokosmosie całego społeczeństwa i jego podziałów. Poza warstwą główną jest tu sporo "opowieści w opowieści", dramatów wyrazistych, ciekawych postaci. Bo "Nad Niemnem" – wbrew pierwotnym założeniom autorki – to nie tylko Jan i Justyna i historia ich uczucia. Jest tu także szereg innych (być może ciekawszych, a na pewno poprowadzonych z dużym wyczuciem) historii miłosnych. To dramat Emilii i Benedykta – niedobranych, nieszczęśliwych, zamkniętych we własnych światach. To dramat Marty, która bała się ciężkiej pracy i społecznego ośmieszenia, odtrąciła więc ukochanego mężczyznę i wpędziła go w depresję (teraz, sama zgorzkniała, wyładowuje swoje frustracje na otoczeniu). To dramat nieszczęsnej Teresy Plińskiej, tęskniącej przede wszystkim za miłością (nawet kosztem uznania i luksusu). To dramat odtrąconej Jadwigi, która być może małżeństwem z Janem chciała sobie zrekompensować lata ciężkiej opieki nad zniedołężniałym dziadkiem. To dramat Kirłowej, samotnie dźwigającej trudy prowadzenia gospodarstwa, podczas gdy jej niewydarzony mąż używa życia. Tak, jest tu mnóstwo ciekawych pomniejszych historii. Obrazująca konflikt pokoleń, niemożność porozumienia się relacja Witolda i Benedykta. Życie rodziny Darzeckich – ówczesnych konsumpcjonistów (ile pustoty jest w głupiutkich panienkach Darzeckich tudzież w ich kuzynce Leonii! I jak łatwo moglibyśmy ich postawę odnieść do czasów dzisiejszych!). Nawet epizodyczny wątek starego Jakuba, daremnie chcącego pomścić hańbę ukochanej żony i własną stratę – został poprowadzony z wielką wyrazistością. Z kolei sceny dotyczące powstania styczniowego należą bodaj do najbardziej przejmujących – pewnie dziś nie traktuje się już ich tak nabożnie, zbyt dużo czasu upłynęło, ale gdy Orzeszkowa pisała swą najsłynniejszą powieść, pamięć o tamtych wydarzeniach była wciąż żywa.
Reasumując – "Nad Niemnem" to nie tyle jedna opowieść, co raczej zbiór historii złączonych w niebanalną całość, w przemyślaną fabułę. Historii niepozwalających na obojętność – nawet po stu pięćdziesięciu latach. Dziś lepiej rozumiem, dlaczego to dzieło zostało pomyślane jako swoista pozytywistyczna przeróbka "Pana Tadeusza" i dlaczego okazało się równie ważne. "Nad Niemnem" przekonuje – jeśli tylko podejść do tej powieści bez uprzedzeń, jeśli za tym, co dziś już nieaktualne (od opisywanych czasów aż po dłużyzny czy pojedyncze koślawe zdania), spróbować odszukać ponadczasowe wartości.
---
[1] Eliza Orzeszkowa, "Nad Niemnem", wyd. Prószyński i S-ka, 1997, t. I, s. 41.
[2] Tamże, s. 44.
[3] Tamże, s. 22.
[4] Tamże, s. 13.
[5] Tamże, s. 14.
[6] Tamże, s. 113.
[7] Tamże, s. 42.
[8] Tamże, s. 63.
[9] Tamże, s. 114.
[10] Tamże, s. 136.
[11] Tamże, t. II, s. 110.
[12] Tamże, t. III, s. 45.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.