O tym, jak Gatsby stał się niewielki
"Wielki Gatsby" to stały bywalec wszystkich amerykańskich zestawień "najważniejszych powieści XX wieku", "książek, które musisz przeczytać przed śmiercią" itepe, itede. Często omawiany w ichniejszych liceach i sam nie wiem, czy to plus, czy raczej minus, bo jakim prawem jakiś smutny, statystyczny Polak "powinien" przeczytać powieść o Ameryce czasów prohibicji, dla Amerykanów czasów różnych. Coś, co należy do kanonu lektur tam, u nas już nie jest tak obowiązkowe. I bardzo dobrze, bo nie widzę w "Wielkim Gatsbym" nic rewelacyjnego. Krótka, zajmująca dwa wieczory historia, ledwo wymykająca się określeniu "nowelka". Osadzona w 1922 roku akcja, opisywana oczami Nicka Carrawaya, ma wszystkie znamiona romantycznego dramatu. Jest tu sporo miłości, co za tym idzie – zdrady i podobnych, trudno przyswajalnych dla mnie wątków. Już nie wspomnę o oklepanym sloganie "amerykańskiego snu", bo mam w dupie tego rodzaju sny. Przyznam szczerze, że trochę się męczyłem i gdyby kniga była obszerniejsza, pewnie w połowie zrezygnowałbym, uznając, że szkoda czasu, wzroku i prądu. A tak przebrnąłem jakoś przez nią z heroiczną myślą: "kurde balans, dam radę, zacząłem, to już skończę".
Osią, wokół której kręci się cała historia, jest postać tytułowego Gatsby'ego, tajemniczego milionera, prowadzącego szemrane interesy, podejrzanie przyjacielskiego, z mglistą przeszłością – tematem wielu plotek i innych historii z drzewa sandałowego. To właśnie z nim zaprzyjaźnia się narrator opowieści. Doprawdy, nie powinienem pisać nic więcej na temat fabuły, bo nie sposób skrócić coś, co w moim odczuciu jest już wystarczająco skrócone. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wszystko jest napisane jakoś pobieżnie, autor skupia się jedynie na losach bohaterów, jednocześnie po macoszemu traktując otoczenie, realia ówczesnego życia społeczeństwa. Gnamy więc do przodu z mało elektryzującą opowieścią, do której autor rzucił fragmenty retrospekcji dotyczących przeszłości postaci. Pewnie w celu nadania im głębszego, psychologicznego rysu, choć i to nie jest do końca przekonujące. Może skrzywdzę kogoś taką opinią, kogoś, dla kogo "Wielki Gatsby" jest jedną z ulubionych powieści i kogo zachwyca romantyzm z niej płynący, ale dla mnie to takie trochę harlequinowate, nie ratuje całości nawet zakończenie, względnie udane. I zdaję sobie sprawę, że być może nie powinienem całej tej rzewnej, miłosnej otoczki traktować tak dosłownie, lecz spojrzeć głębiej, bo przecież "nie o tym jest ta książka!", ale nic nie poradzę, że właśnie ta otoczka mnie mdli, zniechęca i niekorzystnie rzutuje na obraz całości. Powiedzmy sobie szczerze – gdyby przerobić nieco zakończenie, "Wielki Gatsby" prawdopodobnie stałby na półce obok Nory Roberts i byłby drukowany fragmentami w "TeleTygodniu" czy innej "Pani Domu".
Dla mnie to trochę do odlania wszystko. Za mało amerykański jestem.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.