Dodany: 25.05.2017 10:32|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Książka: Wiktoria
Goodwin Daisy

1 osoba poleca ten tekst.

Wiktoria umie zwyciężać



Recenzentka: Dorota Tukaj


Znacie? Znamy! No to posłuchajcie: była sobie zwyczajna nastolatka (a raczej panienka, bo takiej wtedy używano nomenklatury), pochodząca z zamożnej, bardzo utytułowanej rodziny i nieróżniąca się niczym szczególnym od innych panienek ze swojej sfery. Poza jednym drobiazgiem: dzięki determinacji matki, a jeszcze bardziej – paru nadzwyczajnym zbiegom okoliczności rodzinnych, bez których i wspomniana determinacja nic by nie zdziałała – już od pewnego czasu miała nader istotne widoki na objęcie jednego z najbardziej pożądanych tronów w Europie: tronu przesławnego brytyjskiego imperium. I oto w miesiąc po osiemnastych urodzinach, po śmierci trzeciego ze starszych braci jej nieżyjącego ojca (wyprzedzających go w kolejce do sukcesji), Aleksandryna Wiktoria, księżniczka Kentu, została brytyjską monarchinią. Jak się okazało, na okres dłuższy niż całe życie niejednego z jej krewnych. Od jej imienia wzięły nazwę styl w estetyce i cała epoka. Jej dzieci i wnuki zasiadały na wszystkich praktycznie tronach, jakie pozostały w Europie po przemianach społecznych, zainicjowanych rewolucją francuską (a i teraz, niemal dwa wieki później, można się ich potomstwa w tej i owej monarchii doszukać). Nic więc dziwnego, że jej życie po dziś dzień budzi zainteresowanie biografów i filmowców. Zwykle znamy jeden z oficjalnych wizerunków królowej Wiktorii z jesieni jej życia, przedstawiających niską, przysadzistą damę o surowym spojrzeniu, w mocno opiętej sukni z dekoltem przysłoniętym wstęgami odznaczeń państwowych, z gładko zaczesanymi siwymi włosami, nakrytymi koronkową chustą z upiętą na wierzchu malutką koroną. Ale przecież zanim stała się szacowną starszą panią, matką dziewięciorga dzieci i babką ponad czterdzieściorga (!) wnuków, przez jakiś czas była tą młodziutką, niedoświadczoną dziewczyną, której wiedza o zarządzaniu ogromnym królestwem ograniczała się do tego, co – trzymana przez matkę pod kloszem, z dala od świata – zdołała posłyszeć na temat panowania swojego dziadka i stryjów, a jedyne, czego była pewna, to że nie chce być marionetką w rękach matki i jej faworyta, sir Johna Conroya.

Właśnie ten najwcześniejszy okres jej panowania odtworzyła w swojej najnowszej powieści (a wcześniej w scenariuszu telewizyjnego serialu) brytyjska producentka telewizyjna, redaktorka antologii poezji i autorka beletrystyki historycznej, Daisy Goodwin.

Jeszcze przed koronacją świeżo upieczona władczyni pokazuje, że nie jest bezwolną dziewuszką, której każdy, kto zechce, będzie mógł w kaszę dmuchać. Nie, nie posłucha niczyjej sugestii co do wyboru królewskiego imienia, figę ją obchodzi, że żadna z dotychczas panujących niewiast (nielicznych zresztą) nie zwała się inaczej niż Elżbieta, Maria lub Anna – ona będzie Wiktorią i kropka. Nie, nie zamieszka w pałacu Kensington, bardziej jej odpowiada rezydencja Buckingham. I nie są to jedyne kwestie, w których postawi na swoim… Takie połączenie braku doświadczenia z uporem u panującego monarchy niejeden raz już w historii dało katastrofalne skutki. Ale Wiktoria jest dziewczyną inteligentną, szybko się uczy i co więcej, potrafi z porażek wyciągać wnioski, więc błyskawicznie wybiera z kręgu otaczających ją ludzi kogoś, komu potrafi i chce zaufać. To urzędujący od dwóch lat premier, sir William Lamb, wicehrabia Melbourne, w skrócie lord Melbourne, albo, jak zacznie go poufale nazywać Wiktoria, lord M. Jest od niej z górą trzy razy starszy i jeśli się czegoś po młodej królowej spodziewa, to z pewnością nie tego, że będzie pierwszym człowiekiem, którego ona obdarzy autentycznym uczuciem. Nawet gdyby założyć, że nie ma w owym uczuciu żadnego niepożądanego czy nawet zakazanego w określonych realiach pierwiastka – i tak lord M. będzie dla niej większym autorytetem niż ojciec i dziadek, których poznać nie zdążyła, bo obaj zmarli w odstępie paru dni, gdy była niemowlęciem, stanie się jej bliższy niż jej dotychczasowa opiekunka, baronowa Lehzen, niż wszyscy wujowie i stryjowie, ba, nawet niż matka, gotowa zapomnieć o potrzebach córki i tańczyć tak, jak jej sir Conroy zagra. Ale żadne z nich nigdy nie wykroczy poza to, co im konwenans i honor nakazują; on będzie się zasłaniał niewygasłym uczuciem do nieżyjącej od dawna niewiernej żony, ona w końcu przyjmie do wiadomości, że dobro monarchii wymaga od niej zawarcia małżeństwa z jednym z nielicznych spełniających bardzo rygorystyczne kryteria kandydatów. Interes dynastyczny w jej przypadku okaże się wyjątkowo łaskawy, bo zamiast zmusić ją do poślubienia jakiegoś mocno podstarzałego księcia (sam wiek, jak się już zorientowaliśmy, nie byłby przeszkodą – gdyby tylko chodziło o TEGO szacownego dżentelmena, a nie o jakiegoś obcego osobnika, który może na dodatek wniósłby w posagu gromadkę starszych od niej pasierbów!), krewni uznają, że najlepszą dla niej partią będzie kuzynek Albert, jej równolatek, syn jednego z pozostałych w Saksonii braci matki. Wiktoria pamięta go jako nudnego i sztywnego dzieciaka, więc gdyby już miała wybierać na męża młodzieńca, wolałaby starszego o rok, przystojnego i szarmanckiego Aleksandra, następcę rosyjskiego tronu, temu jednak nie wolno poślubić władczyni innego państwa. Albert sądzi, że „Wiktoria nie jest poważną osobą. (…) dba tylko o tańce i diamenty”[1], a poza tym chyba chciałby być raczej księciem na własnych, choćby najmniejszych, włościach niż księciem małżonkiem władczyni imperium. Zważywszy na nastawienie obojga, nietrudno zgadnąć, że zaaranżowane przez wuja Leopolda spotkanie nie będzie udane. My jednak, choć jeszcze nie doczytaliśmy do końca, wiemy, jak się cała sprawa skończyła; możemy nawet być słabo zorientowani w historii Europy, lecz niepodobna, byśmy nie słyszeli o najsłynniejszej dziewiętnastowiecznej parze królewskiej: Wiktorii i Albercie!

Mimo że przerobienie scenariusza na powieść rzadko daje pożądane efekty, trzeba powiedzieć, iż ta zbeletryzowana opowieść biograficzna, kończąca się w chwili zaręczyn młodej królowej z odkrytym na nowo kuzynem, dobrze się autorce udała. Wcześniejsze obejrzenie serialu może trochę przeszkadzać w lekturze, bo na własne wyobrażenia scenerii czy postaci nakładają się filmowe obrazy. Nie jest to jednak mankament, który mógłby obniżyć w naszych oczach wartość książki. Również i usterek technicznych nie ma aż tak wiele, by były w stanie zepsuć przyjemność czytania, choć niektóre są dość denerwujące. Literówek można nie zauważyć, chyba że trafią się w wyjątkowo znaczącym miejscu – jak w scenie przy stole, opisującej irytujący zwyczaj sprzątania biesiadnikom sprzed nosa niedojedzonych potraw, gdy tylko królowa odłoży swoje sztućce:
„– Ale ja jeszcze nie skończyłem! – zaprotestował [Albert], zwracając się do lokaja.
Lokaj spojrzał na Wiktorię.
„ Jednak królowa już  s k o c z y ł a, Wasza Wysokość”[2].
Bardziej przeszkadza, że i para tłumaczy, i ekipa korektorsko-redaktorska nie zauważyła, iż inny kuzyn Wiktorii na tej samej stronie dwa razy jest George’em, a trzy razy Jerzym[3]. Uważniejszy czytelnik może wyłapać i inne niedociągnięcia: zauważywszy pojawiającą się na pierwszym spotkaniu królowej z członkami Tajnej Rady postać „staruszka o twarzy poplamionej porto”[4], nabrałam podejrzeń, że w jego przypadku miał miejsce kiks translatorski, bo angielskie określenie „port-wine stained face” oznacza obecność na twarzy znamienia naczyniowego o barwie czerwonego wina. Postanowiłam poszukać potwierdzenia tego faktu w dostępnych w sieci tekstach źródłowych; odnalezienie właściwego wicehrabiego Falkland okazało się dziecinnie łatwe, jednak zamiast do wzmianki o posiadaniu przezeń znamienia dotarłam do informacji, że w chwili owego spotkania liczył on sobie… 34 lata, a tytuł, który odziedziczył jako kilkuletnie dziecko na skutek śmierci ojca w pojedynku, miał przejść na jego młodszego brata dopiero kilkadziesiąt lat później (tak więc nie było możliwe pomylenie go ani z jego poprzednikiem, ani z następcą; skąd się autorce wziął ów staruszek, Bóg raczy wiedzieć).

Błędy nie przyćmiewają jednak faktu, że powieść jest żywa, barwna i świetnie ukazuje tak postać samej Wiktorii, jak i stosunki panujące na brytyjskim dworze w pierwszej połowie XIX wieku. Kto lubi beletrystykę historyczną albo interesuje się dziejami brytyjskiej monarchii, nie powinien koło „Wiktorii” przejść obojętnie.


---
[1] Daisy Goodwin, „Wiktoria”, przeł. Sylwia Chojnacka, Robert Waliś, wyd. Marginesy, 2017, s. 337.
[2] Tamże, s. 367.
[3] Tamże, s. 313.
[4] Tamże, s. 35.





Autor: Daisy Goodwin
Tytuł: Wiktoria
Tłumacz: Sylwia Chojnacka, Robert Waliś
Wydawnictwo: Marginesy, 2017
Liczba stron: 432

Ocena recenzenta: 4,5/6


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1273
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: