Dodany: 15.05.2010 23:59|Autor: koczowniczka

Motor się roztrzaskał, a motocyklista przy życiu pozostał


Dzięki rozwojowi medycyny mnóstwo ludzi, którzy wcześniej nie mieliby szans na przeżycie, zostaje odratowanych: ratowane są noworodki z coraz mniejszą masą urodzeniową, osoby pozostające długo w stanie śmierci klinicznej, osoby z ciężkimi urazami mózgu. Janusz Świtaj to jeden z takich triumfów medycyny. Nie mógłby istnieć bez urządzeń medycznych: oddycha za niego respirator, nie rozstaje się z podnośnikiem i ssakiem, można nawet powiedzieć, że on i aparatura medyczna stanowią jedną całość.

Ludzie na ogół o nie wiedzą o drugiej stronie medalu: to darowane życie sparaliżowani często uważają za męczarnię. Czują nieustanny ból, dyskomfort, nazywa się ich warzywami i traktuje tak, jakby byli pozbawieni czucia, wrażliwości, wreszcie - zbyt mało pieniędzy przeznacza się na ich utrzymanie. Wrzuca się ich do obskurnych domów opieki, gdzie skóra gnije od odleżyn albo wypisuje do domu i zostawia bez żadnej pomocy. Rodziny tych ludzi są złączone z nimi jak syjamskie bliźnięta i nie mogą od podopiecznego oddalić się na dłużej, muszą czuwać nad respiratorem, odsysać, przewracać na drugi bok i wykonywać szereg innych czynności. Stają się więźniami maszyn medycznych. W przypadku Świtaja głównym opiekunem jest jego ojciec. Lecz co się stanie, kiedy ojcu zabraknie sił na opiekę nad nim? W obawie o przyszłość Świtaj skierował do sądu wniosek o możliwość zaprzestania uporczywej kuracji i stał się najsłynniejszym polskim inwalidą.

Świtaj sam przyznaje, że przyczynił się do swojego nieszczęścia: był przedtem piratem drogowym, kradł benzynę, jeździł motorem bez sprawnych hamulców, prowokował los, bo wierzył w to, że w najgorszym razie złamie kilka "żeberek". Jak się okazało, doznał zmiażdżenia rdzenia kręgowego, czego skutkiem jest porażenie czterokończynowe i niewydolność oddechowa.

W "12 oddechach na minutę" Świtaj opowiada o wrażeniach ze szpitala, o relacjach z rodzicami, o tym, jak naprawdę wygląda pomoc niepełnosprawnym w Polsce i słusznie podkreśla: skoro państwo polskie życzy sobie, by sparaliżowani żyli, powinno zadbać o jakość tego życia, zapewnić im lepszą opiekę, większą kwotę pieniędzy.

Książka jest trochę podobna do "Życia po skoku" Rokickiego, obie są niedawno wydanymi pamiętnikami sparaliżowanych młodych mężczyzn, obie pokazują bezduszność personelu lekarskiego, obaj panowie z powodu młodzieńczej brawury przyczynili się do swojego kalectwa.

Świtaj jako autor dba o to, by zaciekawić czytelnika, a cóż jest dla przeciętnego czytelnika ciekawszego niż sprawy erotyczne? Urozmaica więc swoją opowieść historiami o kobietach, jest nawet opis, jak będąc inwalidą uprawiał seks mając za ścianą podejrzliwego ojca.

Rodzice Świtaja to niewątpliwie wspaniali ludzie. Po wypadku wzięli go do domu, dzięki nim nie ma odleżyn ani zakażeń, ale też jest kontrolowany, ojciec stara się wybić mu z głowy związki z kobietami.

Książka naprawdę jest warta przeczytania. Napisana w ciekawy sposób, ukazuje mnóstwo szczegółów z życia niepełnosprawnego, ukazuje inny, straszny świat - świat bólu, szpitali, bezradności. Stawia pytanie o sens życia w sytuacji, gdy życie jest koszmarem. Czy ten człowiek naprawdę nie chce już żyć? a może nie chce żyć tylko dlatego, że takie życie, na jakie go skazano, jest nie do zniesienia? Czy można mówić o triumfie medycyny, kiedy pacjent nie czuje się zadowolony z wyników leczenia i marzy o możliwości opuszczenia tego świata?

Na koniec kilka fragmentów:

"Skąd zatem mój katolicyzm? Po pierwsze, urodziłem się w nim i wychowałem. Nie umiałbym żyć bez tego. A po drugie - co mi szkodzi? Jeśli jest to jednak prawda, to zyskam bardzo wiele, jeśli nie, to ostatecznie niewiele stracę"[1].

"Po jednym z odczytanych przez pielęgniarkę listów, a był niezwykle wzruszający, dostałem ataku szału. Tak bardzo się wkurzyłem, że wszystkie maszyny monitorujące zaczęły wariować. Tak, tak wygląda szał człowieka z porażeniem czterokończynowym, podłączonego do respiratora, z kupą kabli na ciele, rurą w ustach i nosie. Nasz krzyk to pisk alarmu urządzenia, które mówi, że coś jest nie w porządku, bardzo nie w porządku!" [2].

"Tak czy inaczej otworzyłem oczy w innym świecie. Wolałbym czułe powitanie ze świętym Piotrem, ale widać nie zasłużyłem na to i trafiłem do piekła"[3].

Po przeczytaniu książki nasuwa się taka oto refleksja: człowiek w najstraszniejszym położeniu jest wtedy, gdy nawet samobójstwa popełnić nie może. To już więźniowie obozów koncentracyjnych mieli więcej wolności!



---
[1] Janusz Świtaj , "12 oddechów na minutę", Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2008, str. 50.
[2] Tamże, str. 29.
[3] Tamże, str. 25.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3004
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: