150417
W pędzie dnia powszedniego bywa, iż usłyszę znaną melodię muzyki z filmu lub piosenki. Na ogół ledwie odnotuję fakt jej usłyszenia i zaraz o niej zapominam, ale też zdarza się, i to wcale nierzadko, że ta melodia, czasami ledwie kilka taktów, uczepi się mnie i nucę ją, albo słyszę w sobie i bez nucenia. Bywa też, że ten stan ma swoje następstwo, ono z kolei ciąg dalszy, zmieniony, ale przecież korzeniami sięgającymi do tego wszystkiego, co obudziła we mnie pierwsza przyczyna – kilka taktów dźwięków.
Dwa dni temu usłyszałem melodię graną jednym palcem na fortepianie; prostą, znaną i jakże urokliwą melodię z filmu Love story. Później melodia wróciła do mnie raz, drugi i kolejny, a wieczorem poczułem chęć obejrzenia film. Poddałem się tej swojej chęci, i już to jedno zdziwiło mnie, ponieważ rzadko oglądam filmy; w ich oglądaniu przeszkadza mi poczucie tracenia czasu, zbyt wolnego dziania się, mojego nic nie robienia, co z kolei jest rezultatem odruchowego przekonania, iż patrzenie na film mniej jest wartościowe od czytania.
Szaleństwo przeprowadzki za mną, przede mną kilka leniwych dni skróconej pracy (czyli 70 godzin tygodniowo, a nie 90) i wolnych wieczorów, więc wczoraj wyszukałem odpowiednią stronę internetu i obejrzałem Love story – po raz pierwszy od ponad ćwierćwiecza.
Oczywiście popłakałem się w trakcie oglądania, a właściwie nie ja, tylko ta baba, która siedzi we mnie.
Tutaj dygresja. Pierwszy Krzysztof jest tym płaczącym, czującym, skłonnym do zachwytów, ale i egzaltacji, drugi patrzy analizującym okiem filozofa lub naukowca. Właśnie ten drugi zapytał, dlaczego właściwie wzruszają nas do łez zmyślone historie nieistniejących ludzi. W jakiejś mierze może to być efektem naszej empatii, ale czy możliwe jest jej działanie w stosunku do nieistniejących ludzi? Nie jestem tego pewny. A może nie nad nimi się użalamy, a nad sobą, nieświadomie wyobrażając siebie na miejscu tamtych? A może jeszcze opłakujemy swoje minione miłości?
Pasowałoby tutaj przepisać chociaż część hymnu o miłości Pawła z Tarsu, ale przecież wszyscy znają te piękne słowa opisujące i chwalące najwznioślejsze uczucie, jakie może odczuwać człowiek. Nic nie wnosi tak wiele do naszego życia, nie czyni je tak kolorowym i wartościowym, jak miłość. Nic nie jest bardziej wytęsknione, oczekiwane, głębiej przeżywane. Nie ma w naszym życiu nic wartościowszego nad kochanie drugiej osoby, a jeśli ktoś ma inną skalę wartościowania, to coś z nim nie jest tak, jak być powinno. Owszem, nie samą miłością żyjemy, ale ona jest podstawą, fundamentem, na którym możemy postawić gmach naszego udanego życia. Bez niej prędzej czy później na ścianach pojawią się dokuczliwe rysy, albo gmach się zawali zostawiając nas z poczuciem pustki naszych dni i ich bezsensu, zwłaszcza, jeśli nie potrafimy tęsknić za miłością. Tak, tęsknota może być w takich sytuacjach substytutem uczucia. Dlaczego? Bo jej odczuwanie jest wyrazem potrzeby kochania, postrzegana bywa jako nasza umiejętność kochania, a więc podnosi nas we własnej ocenie.
Mój obraz miłości, jej praźródła i rola, jaką odgrywa w ludzkim życiu, ulegał zmianie nie tylko na skutek doświadczeń i lat, ale i wiedzy stricte naukowej. Pamiętam swój bunt odczuwany po dowiedzeniu się o fenyloetyloaminie, którą swego czasu okrzykniętą hormonem miłości, jako że w mózgu zakochanego jest go więcej i odpowiada za wiele objawów zakochania. Gdzieś tutaj jest tekst o tym hormonie, a raczej o moim sprzeciwie.
Erotyka w całej swojej różnorodności form i w bogactwie wyrazów jest seksem przemienionym przez ludzką kulturę. Miłość między dwojgiem ludzi (ale niekoniecznie dwojgiem, jako że nie można odbierać prawa do niej związkom homoseksualnym) jest najwyższą formą erotyki; jest przejawem naszego ducha, tego, co w nas najlepsze. Kochając, najbardziej oddalamy się od przymusu genów, ale nie uwalniamy się całkowicie, ponieważ miłości erotycznej nie da się odłączyć od pożądania, a dalej od seksu i jego potencjalnych skutków. Wiek kochanków uniemożliwiający prokreację, ani niechęć innych par do posiadania dzieci, nie ma tutaj znaczenia, nic nie zmieniając, jako że przyczyny tkwią w nas głębiej i są poza sferą rozumową; właśnie dlatego użycie środków antykoncepcyjnych mało, albo wcale, nie zmniejsza apetytu na seks, a właściwie powinno.
Chciałbym widzieć w miłości uczucie wyłącznie moje, zależne od mojego ducha, a nie od produkowanego pod dyktando genów hormonu zalewającego mój mózg, jednak obecnie nie da się obronić takiego idealistycznego przekonania.
Czy to mi przeszkadza? Nie, ponieważ z tą wiedzą jest tak samo, jak z powszechną wiedzą o nieuniknionym końcu życia: ona jest jakby z boku, uświadamiana tylko czasami i w gruncie rzeczy nie zmieniająca pragnień.
O tych wszystkich uwarunkowaniach i praprzyczynach się wie, miłość jest odczuwana i przeżywana.
Wszystkim, którzy tutaj zajrzą i dotrą do końca tekstu, życzę miłości, a im są starsi, tym mocniej jej życzę. Niech wasze mózgi pływają w fenyloetyloaminie, bo co prawda jej wytwarzanie uruchomią jakieś geny, to jednak ciepełko odczuwane w piersi na widok ukochanej osoby będzie tylko wasze.
Tak jak tęsknota za miłością.
Dopisek.
Na podobny temat pisałem już tutaj przy okazji rozmowy z Octavio Pazem.
Człowiek to chemia, fakt. Łykniesz tabletkę przypisaną przez lekarza, i przestają Cię boleć mięśnie, bo dostarczyłeś im magnezu. Łykniesz inną, i świat eksploduje kolorami, bo podkręciłeś mózg meskaliną czy innym paskudztwem, ale, co gorsza, my sami, to znaczy nasz organizm, też wytwarza tego typu substancje aktywne psychicznie. Gdzie problem? Ano, łatwo powiedzieć, że przeżycia po zażyciu sztucznego psychodeliku są fałszywe, nieprawdziwe, i tak też będzie. Co jednak powiedzieć, gdy my sami wytwarzamy tego rodzaju substancje, i to nie tylko fenyloetyloaminę, która budzi takie wzburzenie, ale na przykład podobną adrenalinę i na pewno inne?…
Trudno zaprzeczyć, iż w swojej pracy mózg używa mnogich substancji chemicznych, i wcale nie są to mazidła do smarowania jego zębatek. Sam fakt istnienia substancji psychoaktywnych jest bardzo znamienny: to tyle, co stwierdzenie, iż na stany naszego ducha ma wpływ chemia.
O prądach w nim buszujących też wiadomo, coś tam się słyszało o miliardach neuronów i nieskończonej ilości połączeń między nimi, więc chemia i fizyka naszego mózgu nie powinna wzbudzać emocji.
A wzbudza.
Przy odrobinie starań można dojść do ciekawego i wiele zmieniającego wniosku: nasze wspomnienia, przeżycia, upodobania, uczucia, wszystko, co o nas stanowi, nie jest zapisywane w mózgu tak, jak my to czujemy. Ten zapis to mnogość substancji chemicznych i zmiany układów połączeń naszych neuronów, a zarówno jedno, jak i drugie, nijak nie jest podobne do naszej tęsknoty ani do naszego upodobania górskich wędrówek.
Kiedyś, gdy miałem późną jesienią psychicznego dołka, lekarz chciał mi przypisać lek poprawiający nastrój, chodziło o uzupełnienie substancji brakujących organizmowi. Nie zgodziłem się z tego samego powodu, dla którego czułem bunt na wieść o fenyloetyloaminie i dla którego wielu ludzi nie zgadza się na chemię naszych uczuć: bo ja i oni chcielibyśmy, aby wszystko, każde nasze uczucie i drgnienie serca, każdy nasz nastrój, każda radość i smutek też, były tylko nasze. Nasze, to znaczy zależne wyłącznie od naszego świadomego ja, od naszej duszy.
Pogodziłem się z faktami nie tylko z powodu wiedzy, ale i swoich przemyśleń.
W końcu te geny, które skłaniają nas ku osobom drugiej płci, też są nasze; w końcu wiadomo jest wszystkim, że nigdy nie mieliśmy i nie mamy pełnej władzy naszej woli nad swoim ciałem, w tym i mózgiem. Pomogła mi moja religijna obojętność, ponieważ dzięki niej łatwo mi przyszło ujrzeć człowieka nie jako kogoś z zewnątrz, kogoś z nieśmiertelną duszą i celami istniejącymi poza Ziemią i poza ziemskim życiem, a jako istotę wykształconą w toku ewolucji, tym samym podległą takim samym prawom i mechanizmom, jakim podlegają wszystkie żywe stworzenia Ziemi. Patrząc z takiej perspektywy, inaczej widzi się nasze wady i zalety, także nasze osiągnięcia. Bardziej dostrzega się nasze wyzwalanie spod wpływu genów, niż istniejącą jeszcze podległość. W tym historycznym i ewolucyjnym ujęciu także i sprawy kochania widzi się inaczej. O tyle inaczej, o ile nasze zachowania związane z seksualnością różnią się od zachowań naszych najbliższych kuzynów. To kwestia strony porównywania: nie do boskości, obojętnie jak ją definiować i gdzie jej szukać, a do naszej przeszłości.
210417
Odkąd napisałem parę zdań o miłości, nie przestaję myśleć o źródłach naszych zdolności duchowego przeżywania; może gdy podejmę jeszcze jedną próbę nakreślenia swoich przemyśleń, uporządkuję je w ten sposób i w końcu oderwę się od tematu.
Wydawało mi się, że istnieją dwa zasadnicze stanowiska w kwestii naszej duchowości: mamy ją od Boga, albo została wykształcona w toku ewolucji; ostatnio zaczynam wyraźniej dostrzegać poglądy pośrednie: przy braku negacji faktu ewolucji, obecne jest oczekiwanie wyjęcia wyższych, psychicznych zdolności naszego umysłu spod praw ziemskiego życia i jego ewolucji.
Dla porządku zaznaczę, że takie pojęcia jak duch, dusza, psyche, używam wymiennie, mając na myśli naszą świadomość i całe życie wewnętrzne człowieka; nasze „ja”. Podobnie używam słów umysł i mózg, jako że dla mnie nie ma w tych określeniach innych różnic, jak te ze słownika: w przypadku mózgu ma się na myśli bardziej twór materialny; mówiąc o umyśle, myśli się raczej o funkcjach mózgu, zwłaszcza tych psychicznych. Tkwi w tym pojmowaniu zasadnicze założenie zgodne z wiedzą naukową: nasz mózg jest twórcą i siedliskiem naszego „ja”. Zaznaczam to, ponieważ spotkałem się ze stanowiskiem, dość licznie reprezentowanym wśród wierzących, że umysł jest niematerialną emanacją duszy, a mózg służy jedynie do zawiadywania naszym ciałem i jego zmysłami. Nie zamierzam ustosunkowywać się do takiego stanowiska, jako że wynika ono z wiary, nie wiedzy, a tym samym nie podlega wpływom argumentów.
Myślę, że wśród ludzi, którzy przyjęli do wiadomości fakt ewolucji, nie ma sprzeciwów, gdy mowa jest o obsłudze przez nasz mózg fizycznych potrzeb ciała i przetwarzanie informacji ze zmysłów. Wiadomo, że ciało wymaga zarządzania, że im większe ciało, tym większy mózg jest potrzebny, łatwo też o potwierdzające obserwacje. Gdzieś już posłużyłem się przykładem zmysłu równowagi, wykorzystam go i tutaj zaznaczając, iż inaczej odbiera się typowe objawy pracy naszego ciała, jeśli zwracamy na nie uwagę pod kątem funkcjonowania naszego mózgu.
Gdy stanę na jednej nodze, w zasadzie mogę swobodnie rozmawiać lub myśleć, i nie muszę równowagi pilnować. Jednak jeśli wsłucham się w swoje ciało, a jeszcze lepiej, gdy jednocześnie będę patrzeć na nogę i stopę, zobaczę i poczuję działanie mięśni: jedne napinają się, inne zwalniają, a zmiany bywają dość szybkie i liczne. Wiadomo, że nie dzieje się to automatycznie, że pracą mięśni utrzymujących naszą równowagę steruje mózg. Mógłbym pisać o przejściu tych czynności ze świadomości w fazie nauki chodzenia, do podświadomości w późniejszym okresie, ale chyba za bardzo odbiegłbym od tematu, tutaj wystarczy zaznaczyć, że nasz mózg sam potrafi to robić na skutek wyćwiczenia. Całkiem podobnie jest przy chodzeniu, a niewiele inaczej przy każdych czynnościach wykonywanych często i przez długi czas, jak na przykład przy kierowaniu samochodem. Który z kierowców nie złapał się na myśli, że przecież powinien włączyć kierunkowskaz i zapomniał o tym, a gdy sięgnął po dźwignię, okazała się być już włączona.
Ilość przetwarzanej informacji ze zmysłów jest ogromna. Wszak w każdej chwili wiemy, jaką pozycję ma nasze ciało, odbieramy z całej jego powierzchni wrażenia dotyku i temperatury, słyszymy, widzimy, a przecież piszę tutaj tylko o tych działaniach mózgu, które są nam znane, to znaczy, które są nam świadome; działań pod progiem świadomości jest dużo więcej. Gdy przyjrzeć się każdej z tych funkcji, niech będzie to widzenie, zauważyć można coś dziwnego, coś diametralnie odmiennego od tego, co widzimy. Nasze oczy działają podobnie do matryc aparatów fotograficznych: zmieniające się pod wpływem światła stany naszych komórek światłoczułych są czytane, informacja jest wstępnie przetwarzana, i wiązką kabli – włókien nerwowych, przesyłana jest do mózgu, gdzie podlega dalszej obróbce, a to wszystko dzieje się wiele razy na sekundę. Uwaga w nawiasie: u wielu istot, także u ludzi, powierzchnie światłoczułe komórek skierowane są do tyłu oczu, a nie normalnie, ku światłu – twardy orzech do zgryzienia dla kreacjonistów.
W aparacie fotograficznym obraz jest zapisywany w postaci ogromnego ciągu zer i jedynek, czyli w postaci cyfrowej, z wykorzystaniem tylko dwóch cyfr (przeciętnej wielkości zdjęcie to ciąg kilkudziesięciu milionów zer i jedynek); u nas jest to bardziej skomplikowane, chociaż zapis cyfrowy nie jest nam obcy, tyle że przy użyciu nie dwóch, a czterech znaków. To, co ważne dla mojej myśli przewodniej, to dość proste stwierdzenie: obraz, jaki widzimy, istnieje tylko na poziomie naszej świadomości, natomiast nasz umysł operuje na ciągu umownych znaków i tak też przechowuje w swojej pamięci obrazy naszego życia. To przetwarzanie, dość wierne, a przy tym diametralnie zmieniające informację wejściową, jest powszechne u nas: każde wrażenie zmysłowe wysyłane jest jako ciąg impulsów o zmiennych parametrach, by w mózgu zostać przetworzonym do stanu zrozumiałego dla niego samego i dla nas.
Dokładnie tak samo mają wszystkie zwierzęta, chociaż zachodzą oczywiste różnice ilościowe: jedne widzą lepiej, drugie gorzej od człowieka, albo wzroku nie mają lub patrzą pod szerszym kątem i kilkoma parami oczu. To, co tutaj ważne, to przyjęcie do wiadomości, iż mechanizmy wykształcania zmysłów i ich funkcjonowania były (i są nadal) podobne, a w najszerszym ujęciu takie same u wszystkich żywych istot na Ziemi.
Poza zmysłami, w oczywisty sposób wspomagającymi zdolności przeżycia, natura wykształciła u zwierząt cały szereg funkcji mających na celu posiadania potomstwa i opiekę nad nim. Zaznaczam, iż pisząc o celu natury, nie opisuję istniejącego stanu, korzystam jedynie z języka stworzonego przez ludzi, a my wszędzie doszukujemy się sprawcy i celu. Same mechanizmy ewolucji są bezosobowe, bezrozumne, automatyczne i nie mają żadnego celu, ku któremu zmierzają.
Najsilniejszym bodźcem tego rodzaju jest popęd seksualny, bez którego nie było toków, rykowisk, walk, nieskończonej ilości zalotów, rytuałów, przeobrażeń w zachowaniu i wyglądzie. Natura posłużyła się tutaj przysłowiową marchewką: przyjemnością, chociaż zdaje mi się, że odczuwają ją jedynie te zwierzęta, których mózgi dostatecznie są rozwinięte, by „zmieścić” w sobie wrażenie tak oderwane od codziennych zabiegów, jak rozkosz. Ta uwaga też jest ważna. Te wszystkie mechanizmy wykształciły się po prostu dlatego, że okazały się przydatne, co jest ogólną cechą zmian ewolucyjnych. Zwierzę nie ma świadomości potrzeby zachowania gatunku, przekazania życia; wszystkie działania w tym kierunku podejmuje pod wpływem silnie odczuwanej instynktownej potrzeby. Podobnie jest z opieką nad potomkami, chociaż u różnych zwierząt wykształciły się bardzo odmienne zwyczaje – od starannej opieki przez pierwsze lata, do zostawiania swojego potomstwa samemu sobie. Natura potrafi budzić w młodej matce potrzebę opieki i obrony swoich dzieci, uruchamia mechanizmy laktacji (jeśli jest ssakiem), często uniemożliwia zajście w ciążę w czasie karmienia, itd.
Trudno opisywać wszystkie mechanizmy, w wielu przypadkach nie tylko o wielkość tego tekstu chodzi, ale i o brak specjalistycznej wiedzy, więc poprzestanę na tych paru przykładach zaznaczając, iż wszystkie te zachowania zwierząt i zmiany w ich organizmach są fenotypowe, czyli będące skutkiem działania genów. Tylko przy pomocy genów matka nie opiekująca się potomstwem mogła przekazać dzieciom zespoły odpowiednich zachowań, tylko przy pomocy genów można nakłonić zwierzęta posiadające najprostsze systemy nerwowe do zachowań rozrodczych. Piszę tak, bo czasami myślę, że u zwierząt mających najbardziej rozwinięte mózgi, może występują też zaczątki świadomych działań, jednak zawsze na podłożu uczynionym przez geny.
Każde materialne wcielenie genu trwa co prawda krótko, wiele razy w ciągu naszego życia jest zamieniane na nowe kopie, jednak geny są niemal wieczne w sensie informacji, jakie niosą. Ta przechodzi z pokolenia na pokolenie, a przekaz jest prawie idealnie wierny. Potrzebne są tysiąclecia, żeby zauważyć mikroskopijne zmiany; może z wyjątkiem bakterii, u których wszystko przebiega szybciej. Kopiowaniu i przekazywaniu następnemu pokoleniu podlega cały genom zwierzęcia (ludzie też są zwierzętami w sensie biologicznym, obcym jakimkolwiek wartościowaniom), bez względu na to, jak często cechy, w których zaistnieniu brał udział określony gen, są używane czy przydatne; kopiowaniu podlegają także te geny, które w ogóle nie są używane u danej osoby, na przykład dotyczące męskich cech w genach córki, które mogą się objawić dopiero u jej syna, ale też geny nieużywane od pradawnych czasów. Większość naszych genów jest takim milczącym świadkiem zamierzchłych czasów. Tak jest, ponieważ mechanizmy kopiowania są automatyczne, pozbawione inteligencji, a sama technologia zapewnia niemal wieczne ich trwanie.
Dlatego nadal nosimy w sobie ślady dawno minionych czasów, mamy odruchy i skłonności niepotrzebne w zmienionym przez nas świecie, a nawet szkodliwe.
Jesteśmy cząstką życia Ziemi i wszystkie prawidła dotyczące genetyki zwierząt dotyczą także nas, ponieważ wszystkie istoty żywe na Ziemi są kuzynami i mają bardzo podobną budowę na poziomie komórek i genów; dość wspomnieć, że są geny, które (z minimalnymi różnicami) dzielimy z całą ziemską fauną – aż do bakterii, a wszystkie one i u wszystkich istot zapisane są dokładnie takim samym językiem. Nie ma w nas nic, co wyróżnia nas w zasadniczy sposób, co czyni niepodległym prawom życia Ziemi.
Ponieważ nie czujemy pracy naszego mózgu w żaden sposób, możemy tylko wyobrażać sobie, jak liczne operacje są wykonywanego przez niego, gdy w ułamku sekundy uznajemy, iż musimy się cofnąć dwa kroki, by złapać piłkę lecącą ku nam.
Właśnie ten styk jakże technicznych działań naszego mózgu – i świadomości, to przejście od „komputerowych” obliczeń do uświadamiania siebie, do mówienia „ja”, jest najbardziej fascynujący i najdziwniejszy. Czasami można odnieść wrażenie, iż dwiema jesteśmy osobami: nasze ciało i my. Nie dziwić się wielu religiom, które ten podział uświęcają doktrynami. Co ja na to? Znowu zwrócę się ku zwierzętom najinteligentniejszym: przyglądając się im, dochodzę do wniosku, iż one także mają świadomość, a tym samym poczucie swojego „ja”. Bronić tego stwierdzenia można na wiele sposobów, ale wydaje mi się, że nie ma takiej potrzeby, ponieważ ubywa ludzi, którzy odbierają zwierzętom wszystko, co chociaż trochę przypomina cechy uznawane za typowo ludzkie.
Pomyślałem teraz o tych burkach łańcuchowych, rzucających się na wszystkich: że trudno przypisać im niechby niewielką część cech ludzkich. Owszem, ale gdyby człowieka odpowiednio wytresować i trzymać go na łańcuchu, też warczałby na wszystkich. Tak, człowieka można tresować jak psa. Boli ten fakt? Boli, ale faktem pozostaje. W czarnej Afryce dzieci są szkolone do zabijania, czyni się z nich biologiczne maszyny działające jak automaty. Gdzie w nich poczucie piękna i miłość, gdzie empatia? Nie ma. Po prostu nie ma. Z gorzką ironią można by powiedzieć, że mamy tutaj do czynienia z przewagą ducha nad materią, bo przecież i w tych dzieciach są te wszystkie geny, które skłaniają człowieka ku drugiej osobie.
Wracając do meritum, zwrócę uwagę na płynność zmian wszystkich cech u zwierząt. By zostać przy mózgu: są gatunki zwierząt nieco mniej inteligentnych od psa, ale są i inne, mające inteligencji odrobinę więcej. Nie ma tutaj żadnych ostrych granic, a tylko płynność. Na jednym końcu tego szeregu są jakieś najprostsze żyjątka pozbawione inteligencji, a w swoim życiu popychane odruchami na stałe wpisanymi w ich geny, na drugim istoty najbardziej inteligentne – ludzie. Co prawda na tym końcu szeregu różnica jest spora: nasz mózg jest dużo większy od szympansiego, jednakże przy takiej samej budowie i działaniu różnica pozostaje ilościową. To dzięki różnicy w wielkości mózgu (a za nią i możliwości) ludzie stworzyli erotykę i technikę, małpy nie, jednak mają one mózg dostatecznie duży, by stworzyć świadomość. Ta najdziwniejsza, najbardziej tajemnicza cecha mózgu nie jest cechą wyłącznie ludzką, chociaż trudno uchwycić różnice (bardziej je czujemy) w poziomie świadomości i jeszcze trudniej wyznaczyć granicę jej zaniku u zwierząt z mniejszym mózgiem.
Zwykliśmy akceptować genetyczne uwarunkowanie różnic w wyglądzie fizycznym, taki ich wpływ na nas nie budzi protestów. Podobnie jest z uwarunkowaniami zdrowotnymi: wszak wszyscy wiedzą, że jeśli ojciec i matka przebyli chorobę nowotworową, ich dzieci z dużo większym prawdopodobieństwem też zachorują. Trudność w przyjęciu wpływu genów pojawia się, gdy mowa o naszych cechach psychicznych, ponieważ całą sferę życia wewnętrznego przywykliśmy mieć za wyłącznie ludzką dziedzinę i w pełni zależną od naszej woli. Niezupełnie tak jest, a żeby dostrzec pewne zależności, trzeba najpierw pozbyć się złudzeń co do wyjątkowości człowieka i jego odmienności do zwierząt.
Przykładów wpływu genów na naszą psychikę można podawać mnóstwo, wspomnę tylko o paru, niekoniecznie najważniejszych, a po prostu tych, które mi się nasunęły. Ot, powiedzmy PMS. Cóż w jego czasie może się dziać z kobietą? Podaję za wikipedią: uczucie ciężkości, zmieniony apetyt i odczuwanie gorąca, ale też smutek, a nawet depresja, także rozdrażnienie i huśtawki nastrojów. Objawów jest więcej, ale poprzestanę na nich zwracając uwagę na ich dwoistość: dotyczą zarówno funkcjonowania ciała, jak i umysłu. Fakt bycia w depresyjnym stanie nie ma tutaj innej przyczyny, jak zmiany poziomów określonych hormonów, a więc jest natury chemicznej.
Znane są różnice charakterów, czasami bardzo znaczne, między rodzeństwem wychowywanym w takich samych warunkach i w ten sam sposób. Gdzie powody tych różnic? Tylko w mniejszej części można je wyjaśnić różnicami pozagenetycznymi, na przykład innym wpływem organizmu matki w czasie rozwoju płodu, niż przy wcześniejszej ciąży. Różnice są głównie fenotypowe. Rodzeństwo ma średnio 50% wspólnych genów, i już ta różnica wystarczy, ale to różnica uśredniona, w praktyce może być i bywa mniejsza lub większa (wyjaśnienia dla zainteresowanych). Oczywiście w późniejszym okresie zaczynają odgrywać ważną rolę wpływy środowiska, ale wszystkie możliwe czynniki wpływające na osobowość człowieka działają na fundamencie uczynionym przez geny.
Tak też jest z miłością erotyczną. Jej podstawą jest popęd seksualny, który odpowiada za
naszą skłonność ku osobom drugiej płci. Cała sfera erotyki, bez której nie ma miłości, jest zmienionym przez nas pożądaniem drugiej osoby, a więc popędem seksualnym. To fundament naszych miłości, zaznaczę raz jeszcze: erotycznych miłości, i jak to z fundamentami jest, są niezbędną częścią budowli, aczkolwiek niewidoczną. Czy byłaby możliwa miłość bez naszego stałego (w przeciwieństwie do wielu zwierząt) apetytu na seks – nie wiem. Może byłyby zawierane umowy na zapłodnienie i wspólne odchowanie potomka, a miłość miałaby cechy przyjaźni? Kto wie? Na pewno byłoby inaczej.
Natura idzie jeszcze dalej, wzbudzając w nas fascynację drugą osobą, ów stan gorączkowego kochania z pierwszych lat związku, co też znajduje proste i przekonywujące wyjaśnienie w historii rozwoju naszego gatunku. Trudno mi ustalić zakresy i pierwszeństwa w działaniu natury i nas samych, jednakże wiadomo, że przy sprzyjających okolicznościach taka miłość potrafi pojawić się ni stąd, ni zowąd. Czasami sami jesteśmy zdziwieni jej pojawieniem się, a gdy minie, bywamy zaskoczeni osobą, której dotyczyła; myślę tutaj o swoistej ślepocie miłosnej, zjawisku dobrze znanym. Powszechnie też znany jest fakt niezależności zakochania się od naszej woli. Miłość pojawia się sama, nie przychodzi wtedy, gdy tego chcemy, a i wygnać ją od siebie jest trudno.
To dalece nie wszystkie cechy zakochania wskazujące na działania niezupełnie zależne od naszych wyborów i woli, działania autonomiczne, co znajduje odbicie także w naszym języku.
U Gołubiewa przeczytałem bardzo ładne nazwanie zakochania: zaplątanie się w kosy dziewczyny. Cóż, zaplątujemy się wbrew sobie, a już na pewno nie celowo.
Nasz jest ciąg dalszy: co zrobimy z tym uczuciem. Słyszałem o ludziach, którym tak bardzo spodobał się stan zakochania, że gdy mija, szukają innej osoby, w której mogliby się zakochać, by ponownie przeżyć, niczym narkotyczne wizje, ten ekscytujący stan. Można by powiedzieć, że uzależnili się od fenyloetyloaminy jak narkoman od amfetaminy.
Te wszystkie fakty, które wyżej opisałem, źle przyjąłem swego czasu. Poczułem się tak, jakby ograbiono mnie z własności najcenniejszej, najbardziej mojej, zależnej tylko od mojego ducha uznającego miłość za arcyludzką. W jakiejś mierze te nasze uwarunkowania pozbawiają nas wolnej woli, jeśli jednak przekształcamy owe genetyczne i chemiczne prapoczątki w dobrą i trwałą miłość, we wspólne życie u boku drugiej osoby, pokazujemy, jak dalece możemy zmienić popęd dany nam w genach.
Uprzedzając możliwe stwierdzenia powiem, iż nie szukałem tej wiedzy, sama przyszła do mnie w czasie zgłębiania tajników ewolucji, a nie przyjąłem jej łatwo. Wolałbym, żeby żadne geny i pod ich dyktando produkowane hormony nie miały wpływu na moje miłości, trudno jednak wojować z faktami, prędzej czy później trzeba je przyjąć. Udało mi się wypracować patrzenie na duchowe cechy człowieka z perspektywy odległych tysiącleci, gdy nasi przodkowie zaczynali stawiać pierwsze kroki w pozycji wyprostowanej, i późniejszych czasów, gdy ruszyliśmy na podbój świata. Widać wtedy fascynujący fakt: nasz mózg, do dzisiaj niewolny od uwarunkowań tamtych czasów, a rozwinięty dla przeżycia w świecie zupełnie odmiennym od dzisiejszego, okazał się być zdolny do czynności diametralnie odmiennych od pierwotnych: zajrzenia w głąb Wszechświata, stworzenia muzyki, i do przekształcenia nakazu rozmnażania się w miłość.
Gdy próbuję spojrzeć na nas i nasze poczynania ze stanowiska religijnego (na tyle, na ile potrafię przyjąć ten obcy mi światopogląd), obraz ulega u mnie dość radykalnej przemianie, ponieważ następuje uwypuklenie naszych wad, nie osiągnięć. Wszak cząstka boskości, jaką mielibyśmy nosić w sobie, nasz duch, nasza psyche, odpowiedzialna jest za bezbrzeżne morze cierpień, jakie sami na siebie sprowadziliśmy przez wszystkie wieki naszej historii, za całe nasze barbarzyństwo (oceniane według obecnych standardów moralnych).
Gdy przyjmie się boskość jako czynnik sprawczy naszych umiejętności i zdolności, nie wydają się one ani wybitne, ani godne podziwu, ale gdy przyjmie się stanowisko naukowe, obraz ulega metamorfozie, mogąc być powodem do dumy: oto jedna z istot żywych tej Ziemi rozwija się na tyle, że mówi o sobie „ja”, a w następnej chwili, zmieniając zwierzęce prawa rozmnażania się, mówi „kocham”.
180517
Krótko po napisaniu tego tekstu byłem w domu. Wieczorem, gdy w mieszkaniu ucichło, stanąłem przed regałem mieszczącym moją bibliotekę i zgodnie z tradycją wspieraną odczuwaną potrzebą wodziłem palcami i wzrokiem po grzbietach książek. Po dłuższej chwili, gdy już odchodziłem, kątem oka zobaczyłem okładkę i tytuł, które od razu skojarzyły mi się w tekstem. Otworzyłem książkę i przekartkowałem; tak, czytałem ją, ale dość dawno, kilkanaście lat temu. Wrzuciłem ją do torby z zamiarem ponownego przeczytania.
„Miłość i nienawiść” nie jest łatwą książką. W etologii, podobnie jak w pokrewnej psychologii, dostrzeżenie związków przyczynowo-skutkowych wymaga wiedzy i umiejętności kojarzenia faktów, nierzadko odległych i na pozór nie mających związku.
Trudną jest także z powodu obnażania nas, ludzi. Etologia wnika tak głęboko w naszą psychikę, odsłania tak pierwotne, tak bliskie zwierzęcym, mechanizmy naszego funkcjonowania, że początkowo czuje się bunt, chęć rzucenia książki w kąt. Jednocześnie trafiamy na miejsca, które wywołują okrzyki zdumienia i rozpoznania.:
Ależ tak! Dokładnie tak jest, przecież widzę to, czuję, obserwuję u siebie i u innych!
Po uważnym przeczytaniu tej książki, postrzeganych w ten sposób wyjaśnień i wniosków będziemy mieć dużo; domyślać się będziemy, że pozostałe miejsca, nie wywołujące takiej naszej reakcji, dołączą do grupy zrozumiałych i akceptowanych po namyśle, bądź zdobyciu potrzebnej wiedzy.
Po co? – można zapytać. Po co rozbierać miłość i nienawiść na czynniki pierwsze, sprowadzać ludzkie uczucia do genów i wymogów mechanizmów ewolucyjnych? Po co wywracać na nice naszą psychikę i znajdować w niej ludzkie zwierzę?
Chociażby po to, żeby wiedzieć, iż zwierzętami jesteśmy. Nie w pejoratywnym sensie, w ogóle bez żadnego wartościowania, a jedynie – i aż – w sensie pokrewieństwa biologicznego z wszystkimi gatunkami istot żywych na Ziemi. Dla tej jednej wiedzy już warto, jako że działa na nas oczyszczająco. Powodem drugim jest ciekawość – cecha wszystkich istot rozumnych. Trzecim jest zrozumienie nas samych: naszych reakcji, pobudek, dążeń, a poprzez ich zrozumienie lepsze panowanie nad naszymi wadami.
"W książce tej bronię tezy, że zachowanie nie tylko agresywne, ale i altruistyczne jest zaprogramowane przez przystosowania filogenetyczne i stąd też dla naszego etycznego postępowania istnieją ściśle wytyczone normy. Agresywne impulsy człowieka są, moim zdaniem, zrównoważone równie głęboko zakorzenionymi skłonnościami do stowarzyszania się i wzajemnego wspomagania. Wychowanie nie jest tym, co programuje nas do dobra; dobrzy jesteśmy ze skłonności wrodzonych. Gdyby udało się tego dowieść, upadłaby cytowana na wstępie teza, że dobro jest tylko nadbudową kultury, a więc wartością wtórną. Wykażemy, że skłonność do współpracy i wzajemnej pomocy, podobnie jak wiele innych sposobów zachowania się związanych z przyjaznymi kontaktami, mają również charakter wrodzony. Przedmiotem naszych dociekań będzie ustalenie, dlaczego skłonności te dotychczas nie wystarczają do poskromienia naszej agresji we wszystkich sytuacjach."
Str. 27-28
Miłość i nienawiść: Historia naturalna elementarnych sposobów zachowania się (
Eibl-Eibesfeldt Irenäus)
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.