Taaak. Wróciłem po raz trzeci do Śródziemia, bo po tych kilku latach jakoś mi się tęskno zrobiło. Odżyły wspomnienia chwil, kiedy byłem tak okrutnie podekscytowany wchodzącą lada chwila do kin Drużyną Pierścienia, że dziesiątki razy kartkowałem nieistniejący już miesięcznik Cinema i podziwiałem wielkie zdjęcia z planu filmowego. Jarałem się jak pochodnia Gondoru. I to jest dla mnie trochę niezrozumiałe, bo przecież nie znałem jeszcze powieściowego pierwowzoru, ale już wtedy z siłą maczugi jaskiniowego trolla uderzała mnie magia płynąca z tych zdjęć, krajobrazów, kostiumów. Wychodzi więc na to, że dopiero zmotywowany nadchodzącą ekranizacją postanowiłem, iż najpierw muszę przeczytać książkę i do dziś lekturę trylogii Władcy Pierścieni wspominam jako moją największą literacką wyprawę i przygodę. Mapę Śródziemia analizowałem tak często, że prawdopodobnie na stałe wypaliła się w mojej wyobraźni i znam jej kształt, charakterystyczne punkty, a także przebieg wędrówki bohaterów. Na każdą część ekranizacji biegłem natychmiast do kina, a potem wielokrotnie powtarzałem seans z rozszerzonymi wersjami DVD. I ponieważ całkowicie ominęła mnie szajba Gwiezdnych Wojen (które lada chwila mogą zacząć rozmieniać się na drobne), więc osobiście uznaję, że (parafrazując klasyka): powrót jest tylko jeden i jest to Powrót Króla.
Nie wiem, czy jest sens bym się tutaj ścierał na temat fabuły, bo chyba każdy powinien znać jej ogólny zarys – jeśli nie z powieści, to przynajmniej z filmowej trylogii. W wielkim i najprawdopodobniej krzywdzącym skrócie chodzi o to, że w Śródziemiu istnieje Pierścień, który jest równie potężny co zły, więc trzeba go zepsuć, bo z takiego połączenia nigdy nie wynika nic dobrego. Ale ponieważ jest on jednocześnie magiczny, to i zniszczyć go niełatwo – topory się szczerbią, a rozgrzane do czerwoności piece kowali nie robią mu krzywdy. Sposób jest wyłącznie jeden: Pierścień należy wrzucić w ogień wulkanu, w którym wieki temu został wykuty. I tutaj pojawia się zasadniczy problem, bo wspomniany wulkan znajduje się w Mordorze (i tym razem nie chodzi o Górny Śląsk) – siedzibie Tego, którego imienia nie wymawiamy. Ale ponieważ ja się nie boję (bo nie mieszkam w Śródziemiu; gdybym mieszkał, to bym się trochę bał), więc nazywać rzeczy po imieniu mogę. Chodzi o Saurona, Czarnego Władcę, Nieprzyjaciela. Kolo jest tak zły i okrutny, że czapki z głów, ale ponoć łobuzy kochają najbardziej. Niemniej drużyna śmiałków rusza w stronę Mordoru z misją zniszczenia Pierścienia.
Śródziemie poraża swoim ogromem. I nie chodzi tutaj wyłącznie o skromną zawartość Władcy Pierścieni, ale całą ideę, która przyświecała Tolkienowi podczas tworzenia swoich dzieł. Wystarczy wspomnieć, że na zakończenie trylogii dostajemy ponad sto stron samych dodatków, które w pewien sposób starają się zarysować historię uniwersum: od gatunków je zamieszkujących, przez kronikarską historię, drzewa genealogiczne, języki, legendy. A przecież pozostałe dzieła autora są nierozerwalnie połączone mitologią Śródziemia i poznać ją w całości to pasjonujące zajęcie na długie lata. Tolkien czerpał inspirację z wielu źródeł, a to co z tej mieszanki powstało zasługuje na absolutny podziw, bo w niczym nie ustępuje mitologiom istniejącym od wieków. I można jego twórczość lubić bądź nie, ale za ten ogrom pracy i stworzenie świata, na którym niektórzy wzorują się do dziś należne są Tolkienowi liczne toasty.
Trylogia aż skrzy się od niezapomnianych momentów. Nadal pamiętam swoją pierwszą wyprawę w głębiny Morii i ten niesamowity nastrój jej towarzyszący. Przy każdym DUM DUM DUM moje nerwy drżały jak przy pierwszych obłapianiach z dziewczyną, a wydarzenia na moście pozostawiły mnie na długo w ciężkim literackim szoku. Podobnie rozpad drużyny, Helmowy Jar, Szeloba, szalone tempo zdarzeń pod murami Minas Tirith – te wszystkie największe, najbardziej znane chwile, które potrafią na zawsze zakotwiczyć się w pamięci, a przecież są jeszcze dziesiątki innych, mniejszych, subtelniejszych, niepozornych jak lembasy, ale równie sycących. Mógłbym do własnych odczuć z lektury podchodzić z pewną nieufnością, ale kiedy zdaję sobie sprawę, że na przestrzeni kilkunastu lat czytam trylogię po raz kolejny i nadal czerpię z tego ogromną satysfakcję, to nieufność zanika zastępowana przez przekonanie o wielkości dzieła, jego niezatapialności. To wszystko zaledwie moje spojrzenie, ale przecież moja opinia jest dla mnie najważniejsza.
Jeszcze krótko o ekranizacji, bo w moim odczuciu wręcz wypada o niej wspomnieć. Peter Jackson stworzył prawdopodobnie najlepszą ekranizację dzieła literackiego jaką mogli sobie wymarzyć fani Tolkiena i on sam (a z pewnością w grobie się nie przewrócił ani razu). Biorąc pod uwagę rozmiar, rozmach i gigantyczne oczekiwania, filmowy Władca Pierścieni pieścił źrenice kinowych widzów wtedy, a teraz nadal nie ma się czego wstydzić. Owszem, w sferze narracyjnej pojawiły się pewne pominięcia i uproszczenia, a niektóre fragmenty nieco pozmieniano, ale tak naprawdę nie skutkują one obniżeniem wartości żadnego z dzieł. Przyjemność z wychwytywania tych różnic zostawię każdemu z osobna, choć przyznam, że najbardziej u Jacksona intryguje podniesienie fabularnego znaczenia Arweny, która z kolei u Tolkiena pojawia się niezwykle rzadko, najczęściej leży i pachnie (dopiero dodatki rozwijają nieco jej wątek).
Panuje przekonanie, że jeśli czytać Władcę Pierścieni po polsku, to wyłącznie w przekładzie Marii Skibniewskiej. Cóż, moja opinia jest taka, że niezależnie w jakim tłumaczeniu, trylogia pochłania czytelnika z siłą wodospadu Rauros, bo nowsze wydania książek pozbyły się przykrych ułomności w rodzaju Łazika zamiast Obieżyświata i autorskie zapędy tłumaczy sprzed ery filmowej trylogii zostały ukrócone, a nazwy własne ujednolicone. Czytałem przekłady zarówno pani Skibniewskiej, jak i państwa Frąców i w moim odczuciu obyło się bez żadnych zgrzytów, a zaletą zmiany tłumaczenia przy wtórnej lekturze jest, że dostajemy niby to samo, ale nieco inaczej, więc polecam.
Czy Władca Pierścieni posiada jakieś wady? Z pewnością, choć darzę go intymnym uczuciem mimo to. Może więc uczepię się czegoś na siłę, bo krytyka ponoć sprzedaje się najlepiej. Nieco konsternuje mnie pewna teatralność w mowie i gestach postaci, choć zdaję sobie sprawę, że taki to już charakter powieści mocno nawiązującej do eposu herosów i legend. Bohaterowie często sobie śpiewają i przytaczają wiersze nawet w najbardziej podłych sytuacjach. Zdarza im się nawet w onirycznym uniesieniu biegać nago po trawie, więc od czytelnika wymaga się nieco wyrozumiałości. Poza tym sporo tutaj krajobrazów, którym Tolkien poświęca długie akapity, choć najwyraźniej nie wszystkie widoki na nie zasługują. Ogromną przewagę ma w tym przypadku ekranizacja, bo panoramy które nam tam funduje operator kamery to coś, obok czego nie sposób przejść obojętnie (Nowa Zelandia, ach…).
To już chyba wszystko, bo czułem się zobligowany do oddania hołdu Tolkienowi za Władcę Pierścieni i chwilami nie mogłem sobie wybaczyć, że nie ma o nim wpisu na moim koncie. Teraz już będzie. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że każdy słyszał o tym arcydziele (nie boję się użyć tego określenia, bo historia już to osądziła) i nie przyszedł tutaj po odpowiedź na pytanie czy warto. Odpowiem i tak, bo oczywiście, że warto. Choć zastanawiam się na ile w tym mojego sentymentu, więc najlepiej gdyby każdy ocenił to sam.
Drużyna Pierścienia (
Tolkien J. R. R. (Tolkien John Ronald Reuel))
Dwie wieże (
Tolkien J. R. R. (Tolkien John Ronald Reuel))
Powrót króla (
Tolkien J. R. R. (Tolkien John Ronald Reuel))
[czytatkę zamieściłem wcześniej na blogu]
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.