Beethoven i dżinsy (
Siesicka Krystyna)
Teoretycznie zabranie się do czytania książki, której grupą docelową przestało się być parę dekad temu, powinno być pozbawione sensu. Ale właściwie dlaczego? Czy o problemach nastolatków mogą czytać tylko nastolatki, a o problemach emerytów tylko emeryci? A może właśnie odwrotnie, może powinno się czytać o kimś, kim się już nie jest, albo jeszcze nie jest, albo nigdy nie było i nie będzie, po to, żeby spotkawszy w realnym życiu osobę należącą do tej obcej kategorii, umieć się choć trochę wczuć w jej skórę?
„Beethovena i dżinsy” czytałam po raz pierwszy krótko po ukazaniu się pierwszego wydania, ale chyba nie był to właściwy czas.
Bohaterowie byli ode mnie ledwie o kilka lat starsi, ale wtedy różnica między siódmoklasistką a maturzystką – w wartości bezwzględnej, zdawałoby się, znikoma – tak naprawdę była znacznie większa, niż te pięć lat, to był cały ocean pojęć i doświadczeń, o wiele trudniejszy do przebycia, niż ten, jaki dzisiaj widzę między sobą a kimś o dwadzieścia lat starszym lub młodszym. Jeśli się nie miało rodzeństwa w tym wieku, nawet się tej starszej młodzieży nie znało; moja cała wiedza o maturzystach-i-studentach pochodziła z obserwacji paru kuzynek, które, zajęte Poważnymi Sprawami Dorosłych, mało się udzielały towarzysko, jeśli tym towarzystwem miała być zgraja dzieciaków z podstawówki; myśmy bywali dopuszczani bliżej tylko w wypadkach absolutnej konieczności, na przykład, kiedy trzeba było stać na czatach, udając, że się zbiera porzeczki, żeby ukryta za krzakami Dorosła Osoba mogła w spokoju wypalić papierosa, nie narażając się na burę od dziadka.
Moi rodzice, także o tych kilka lat młodsi od rodziców Miśki i Alka, w czasie wojny byli dziećmi, a spędzili ją na prowincji, którą ominęły i wrześniowe bombardowania, i działania ruchu oporu, i radziecka ofensywa w ’45 przetoczyła się przez nią jakoś bezboleśnie; wszystkich życiowych wyborów dokonywali już w wolnej Polsce, a ich wspomnień nie obciążał taki bagaż, jaki nieśli w swojej pamięci Asia i Stefan.
I nawet ten cały świat Lenkiewiczów, choć odległy ledwie o kilka lat i kilkaset kilometrów, wydawał mi się wtedy jakiś daleki. Stolica i prowincja to były dwa odrębne mikrokosmosy, z inną historią, innymi tradycjami, inną mentalnością i innymi możliwościami; rodzice nie wychodzili wieczorami do filharmonii, bo najbliższa była w odległości kilkudziesięciu kilometrów, my zamiast iść na lody do kawiarni, kupowaliśmy je na wynos w wafelkach i parami albo grupkami obsiadaliśmy ławki na najbliższym skwerku. U nas nie można się było zakolegować z "konikiem" handlującym biletami, bo tu by nikt z takiej profesji nie wyżył. Nawet imiona były inne. Dorosłe kuzynki i ich koleżanki to były prawie same Ewki, Gośki, Jadźki, Jolki, Ulki, Danki, Iwony, Bożeny i Grażyny, między którymi prędzej można było napotkać Stasię czy Jasię, niż Misię, brzmiącą jak w jakiejś przedwojennej powieści, a cóż dopiero Paulę. Alek kojarzył się co prawda z Szarymi Szeregami, ale u nas Aleksandra – jeśli się w ogóle jakiś trafił, bo w tej generacji chłopców najwięcej było Andrzejów, Marków, Zbyszków, Ryśków, Jurków i Piotrków – i tak zdrabniano na Olka. Tylko brydż nas łączył; prowincjonalna inteligencja grała w brydża tak samo jak warszawska, i jej dzieci tak samo prędzej czy później dołączały do grających.
Więc problemy powieściowych bohaterów były dla mnie wtedy niemal równie dalekie, jak dramaty Niechciców, Justyny Bogutówny czy Marty Świckiej (bo był to okres, w którym – wyprzedzając lekturowy przymus – zaczęłam zgłębiać polską klasykę, nawet bardziej mnie nęcącą, niż powieści dla nieco starszych przedstawicielek mojej płci). Zapamiętałam imiona pary głównych bohaterów (ale już nie ich rodziców i obiektów ich uczuć), a wraz z nimi pozostało mi w podświadomości mgliste uczucie, że książka była dobra.
Próbując wrócić do Siesickiej po latach, kiedy już i ja sama, i następne pokolenie wyrosło z wieku, w którym się literaturę młodzieżową czytuje, trafiłam na "Zapach rumianku". Ciekawy temat został w nim trochę spłaszczony brakiem indywidualizacji dialogów; takim samym książkowym językiem wypowiadała się i szesnastolatka, i jej czterdziestoletnia matka-artystka, i wiejski weterynarz. Trzydzieści - czterdzieści lat wcześniej pewnie bym tego nie zauważyła, ale teraz, po bogatych doświadczeniach czytelniczych i recenzyjnych, styl jest jednym z najważniejszych wyznaczników mojego odbioru lektur. Jakoś mi przeszła ochota na ciąg dalszy, i gdyby mi z użyciem silnej perswazji nie wciśnięto (przepraszam, Misiaku, ale taka była prawda!) "Beethovena i dżinsów", pewnie bym nie sięgnęła po inne powieści tej pisarki jeszcze przez długi czas, albo i wcale.
Ale skoro już ta została wciśnięta i skoro już leżała na tej półce, kusząc dodatkowo swoją skromną objętością, umożliwiającą przeczytanie w ciągu półtorej godziny (czyli akurat na jazdę do najbliższego większego miasta i z powrotem), trzeba było się w końcu za nią zabrać.
Tak naprawdę okazała się ona tyleż o problemach młodych ludzi, niebawem mających przekroczyć granicę, do której mogą nosić miano nastolatków, jak i o rodzicielstwie. Może nawet bardziej o tym drugim. Asia Lenkiewicz, matka Miśki i Alka, zasługuje na status głównej bohaterki co najmniej tak samo, jak jej dzieci. Ma świadomość, że zdobywszy wykształcenie i pozycję zawodową, dała im, ile mogła. I usilnie pragnie, by dalej już sami sięgali po wszystko, co najlepsze. Tylko... właśnie, co jest dla nich najlepsze? Czy Alek, przyszły psycholog, powinien poznawać ludzką naturę poprzez przyjaźń z osobami, które już "na oko" budzą zastrzeżenia rodziców? (oczywiście, Asia i Stefan są świadomi, że to nie szata zdobi człowieka... ale Dudek, Jacek i Majka też nie samym ubraniem robią złe wrażenie...). Czy Misia nie złamie sobie życia, wiążąc się z niewidomym Piotrem, zwłaszcza gdyby rzeczywiście zechciała zrealizować pomysł zrezygnowania z dalszej nauki i poszukania "jakiejś" pracy? Jak daleko może sięgać rodzicielska presja? Czy większą krzywdę można dzieciom zrobić, naciskając, by podejmowały wybory, które, choć naszym zdaniem najlepsze, nie będą ich własnymi wyborami, czy pozwalając im decydować po swojemu? Czy egzekwowanie rodzicielskiego autorytetu i rozpinanie nad dziećmi ochronnego parasola zbliża, czy oddala od siebie oba pokolenia? A jeśli oddala – jak przetrwać ten moment, jak sprawić, by było to tylko oddalenie na dystans niezbędny do ukonstytuowania swojego własnego terytorium, a nie bolesne i bezpowrotne oderwanie?
Trzeba mieć pewne życiowe doświadczenie, żeby ten aspekt powieści docenić, żeby nie skupiać się tylko na tym, czy zaangażowanie Misi uratuje wzrok Piotra i czy Alek wybierze Majkę, czy Paulę. Co wcale nie znaczy, że te dwa wątki są banalne. Nie są, podobnie jak nie jest upchany na marginesie wątek szkolny; motyw leciwego nauczyciela, który z jednej strony nie ma już siły motywować żywiołowych nastolatków do nauki własnego przedmiotu, a z drugiej nie ma też ani odrobiny wyrozumiałości dla tych, którzy sami tej motywacji nie znajdą, znamy przecież nie tylko z literatury. I sami nie zawsze wiemy, co jest ważniejsze w tej sytuacji: szacunek dla starszego, steranego życiem człowieka, czy zaspokojenie potrzeb młodzieży, pragnącej, by nauczał ich ktoś, kto potrafi i zachęcić, i nagrodzić, a nie tylko skrytykować i upokorzyć?
W tej powieści dysproporcji językowych w zasadzie nie ma. Młodzi mówią językiem bardziej potocznym, wtrącając w wypowiedziach wyrazy, jakich już dziś nie usłyszymy, ale wówczas, w latach 60, spotykane nader powszechnie. Starsi również wypowiadają się naturalnie, może tylko monologi wewnętrzne Asi są czasem nieco zbyt teatralne.
Przeszkadzać może nieco skrótowość, z jaką przedstawione są pewne elementy fabuły. O Piotrze, będącym w pewnym sensie motorem najważniejszego wątku akcji, nie wiemy prawie nic. Dlaczego stracił wzrok? (dziś autorzy, poruszający w swoich utworach wątki medyczne, starają się korzystać z konsultacji specjalistów albo z zasobów wiedzy dostępnych online; wtedy jednak takiego zwyczaju nie było, internetu również, może więc autorka wolała to zagadnienie pominąć, żeby nie strzelić jakiegoś merytorycznego byka?) Czy mimo tego udało mu się zdobyć wykształcenie? Jak i kiedy się z Misią poznali? Równie pobieżnie, choć trudno powiedzieć, że mało wyraziście, scharakteryzowana jest Paula. Może to chwyt celowy, w następstwie którego uwaga czytelnika powinna się przesunąć na relacje Misi z rodzicami, niemniej jednak powieść nic by nie straciła, gdyby te postacie zostały obudowane paroma dodatkowymi detalami.
Czytelnikowi sprzed lat, tak jak pewnie i samej autorce, nawet nie wpadła w oko pewna sprzeczność, dotycząca profesora, który ma operować Piotra. Adams jest nazwiskiem ewidentnie angielskim i tak mocno się kojarzy z tym obszarem językowym (a to z prezydentem USA, a to z sympatycznym serialem "Niedźwiedź pana Adamsa", a to z kanadyjskim artystą pop-rockowym), że aż niewiarygodne się wydaje przypisanie go Szwedowi, który nazywałby się raczej Adamsson. Ale czepianie się tego drobiazgu byłoby dzieleniem włosa na czworo.
Bo to naprawdę bardzo dobra powieść, która daje do myślenia i wzrusza. Solidnie wzrusza, zwłaszcza gdy się spróbuje spojrzeć na wydarzenia oczami Asi.
Jedyne naprawdę poważne zastrzeżenie należy mieć do wydawcy (Siedmioróg), bowiem z danych zawartych w stopce redakcyjnej w żaden sposób nie wynika, że jest to edycja któraś z kolei. Jeśli książkę dostanie w ręce nieświadomy niczego przedstawiciel przyszłych pokoleń, gotów sądzić, że napisana została w latach 90, a to przecież nieprawda: powstała trzydzieści lat wcześniej i zgodnie z dobrym zwyczajem dawniejszych wydawców winna zawierać informację o dacie pierwodruku i wydawnictwie, które ją opublikowało po raz pierwszy!
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.