Dodany: 06.05.2017 17:16|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Ci ludzie
Boguszewska Helena

1 osoba poleca ten tekst.

Głodni, smutni i źli


Ci ludzie są inni. Niby takie same mają ciała, tym samym mówią językiem, na tym samym (administracyjnie) skrawku ziemi żyją – a jednak są inni. Takie same ciała o wiele częściej toczy choroba, przeważnie gruźlica – bo jej bakcyl jak żaden inny lubi ciasnotę, zaduch i niedożywienie – ale w tych warunkach właściwie każda banalna infekcja, którą dobrze odżywiony organizm szybko by zwalczył (pamiętajmy, że antybiotyków jeszcze nie wynaleziono!), może się ciągnąć tygodniami, uszkadzając przy okazji serce czy nerki. Ten sam język rzadziej znajduje słowa na wyrażenie miłości, wdzięczności, nadziei, częściej przepełniony jest złością, smutkiem i żalem. Taki sam kawałek ziemi, na jakim tuż obok stoi mały wdzięczny domeczek dla dwojga, mieści ciasną kamienicę z kilkoma jednoizbowymi lokalami, a w każdym mieszka po parę osób. I nawet chodzenie po tej samej ziemi nie dla wszystkich jest równie przyjemne: "ci" brną po błocie w wytartych, spękanych trzewikach, osłaniając się od wiatru i deszczu połatanymi chustami i kapotami, gdy "tamtych", ubranych w ciepłe buty i zaopatrzonych w parasole, wiezie tramwaj albo wynajęty szofer.

Tych ludzi mało kto lubi. Bo obszarpani, a często i niedomyci. Bo prości, nieuczeni, czasem ledwo piśmienni, a czasem i to nie (choć nie wszyscy: szewc Pawelski coraz to posyła wnuka do biblioteki po nowe książki). Bo albo ponuro milczą, albo apatycznie bąkają pod nosem jakieś mało składne zdania, albo krzyczą i przeklinają. Bo wpatrują się zachłannym, wygłodniałym wzrokiem w wystawy sklepików, w zawartość koszyków przynoszonych przez "tamtych" z targowiska, w każdą parę obuwia, każdą spódnicę, portki lub palto bez dziur i łat. A w końcu, kiedy w ich zapadniętych oczach zgaśnie już pragnienie, zapala się nienawiść do wszystkiego, co wpędziło ich w takie położenie: do własnego urodzenia, do życiowego pecha, do kryzysu – ale kryzysu nikt nigdy na oczy nie widział, więc łatwiej znienawidzić "tamtych", co świecą w oczy zdrową cerą, ładnym strojem i schludnymi izbami, w których ani grzyba, ani innych niezdrowych wyziewów nie uświadczysz.

Skąd oni się w ogóle wzięli, ci głodni, smutni i źli? Najprościej byłoby rzec, że bez pracy nie ma kołaczy, więc skoro nie pracują, to sami sobie winni: nie zadbali o swoją pozycję zawodową, a przecież powszechnie wiadomo, że jak sobie kto pościele, tak się wyśpi. Tylko czemu w takim razie biedę klepie szewc Pawelski albo praczka Baćkowska, oboje dobrzy w swoim fachu? Przecież nie oni zniechęcili klientów – to w okolicy zabrakło ludzi, których stać na reperację butów i na oddawanie rzeczy do prania... Czemu szofer Kozłowski, który jeszcze niedawno zarabiał za kierownicą na utrzymanie żony i szóstki dzieci, i nawet mógł się w swoim miejskim mieszkaniu pysznić "prawdziwym zielonym szezlongiem"[1], musiał się wynieść z rodziną i gratami do zawilgoconej, nieogrzewanej przybudówki, w której też zresztą nie są mile widzianym gośćmi? Można powiedzieć: przecież nie musieli wybierać takiej pracy, mogli się uczyć. Załóżmy nawet, że mogli (choć założenie to jest mocno naciągane; jeśli się ktoś chował w takich warunkach, jak dzieci Kozłowskich czy Jabłońskiej, nawet do szkoły powszechnej chodził raczej pro forma lub wcale, "bo nie ma w czym, i ktoś musi przecież zostać przy dzieciach"[2]). Tak jak mogła Anielcia Siemiątkowska, która z pewnością ukończyła przynajmniej gimnazjum. Ma zawód, i to, jak się wydaje, niezmiernie potrzebny, jest bowiem urzędniczką w komitecie do spraw bezrobotnych. I nagle, ot, tak, bez powodu (dlatego, że najmłodsza? Bo na pewno nie najmniej zaangażowana!) jedno skrobnięcie czyjegoś pióra pod stosownym pisemkiem przerzuca ją na drugą stronę barykady. Czy Anielcia, nagle doświadczająca źle skrywanej pogardy i chłodnej obojętności dawnych koleżanek zza biurka, jest jeszcze z "tamtych", czy już z "tych"? Na razie wciąż ma co jeść i w co się ubrać, domowy budżet ratuje matka – ale co będzie, gdy starsza pani przestanie pracować? (Notabene, autorka mocno się gimnastykuje, by nie wyartykułować dosłownie powodu, dla którego obie Siemiątkowskie przybyły z Kresów do stolicy. Nie dla kaprysu przecież, lecz dlatego, że straciły swoje miejsce na ziemi – a straciły je w wyniku nie czego innego, tylko procesu, który miał zniwelować nierówności między "tymi" a "tamtymi"... Bo rosyjscy proletariusze tak samo potraktowali drobnych ziemian i miejską inteligencję, w wielu okolicach prawie wyłącznie pochodzenia polskiego, jak wielkich obszarników i przemysłowców. Tego Boguszewskiej nie wypadało napisać, nie w opowieści z pasją krytykującej niesprawiedliwość społeczną. A gdyby nawet napisała, i tak cenzor przygotowujący powojenne wydanie dokonałby kosmetyki tekstu: w 1946 i jeszcze wielu następnych latach nie można było źle pisać o rewolucji październikowej).

Ci, którzy czytali "Jadą wozy z cegłą", podczas lektury "Tych ludzi" mogą w jakimś stopniu doznać wrażenia déjà vu, bo też w istocie tematyka i sceneria obu utworów są bardzo podobne: życie stołecznego przedmieścia, zaludnionego przedstawicielami uboższych klas społecznych: robotnikami, drobnymi rzemieślnikami, sklepikarzami, urzędnikami najniższego szczebla. A owo życie to głównie nieustanne zabiegi, by było co do garnka włożyć i czym w piecu napalić, by choć jeden członek rodziny pracował, bo większość "tych ludzi" jest z tegoż gatunku co Karbowiak – nie "z takich, co wolą zasiłki niż pracę – o nie"[3]; oni znają wagę pracy lepiej niż kto inny, sami się rwą do tego, by kopać rowy, grodzić płoty, miesić wapno, zbijać deski, robić cokolwiek, byle zaspokoić poczucie własnej godności – że się samemu zarobiło, własnymi rękami, a nie skradło lub wyżebrało. Jeśli pracy nie ma, wciąż próbują brać los w swoje ręce, "w żylastych głodnych roboty palcach trzymając (...) więdnące gałązki bzu, jeden grzebyk, jeden krawat, jedną serwetkę, głupie jakieś wycinanki, pudełko zapałek"[4], tylko kto to ma kupić? Inny bezrobotny? Bo na pewno nie ci z wielkich, pięknych domów, których wciąż jeszcze stać na zatrudnianie niańki czy gosposi. Tutejsze życie to także wilgoć spływająca po ścianach, to herbata "ze starych liści wysuszonych na gazecie"[5], to zdzieranie na opał kory z wierzb "wyszczerbionym toporkiem od za drogiego węgla, kuchennym nożem od niejadanego mięsa"[6].

W tych opisach nie ma ani cienia przesady – wystarczy sięgnąć po przedwojenne "Pamiętniki bezrobotnych" czy "Oko w oko z kryzysem" Wrzosa – a domniemaną powtarzalność zaciera fakt, że każda streszczona tu historia jest historią konkretnego człowieka, na swój własny sposób przeżywającego dramat ubóstwa i braku pracy. Jedyne, co Boguszewska dodała od siebie, to świetny styl, żywy, plastyczny, doskonale wydobywający realizm sytuacji. Jedyne, co zrobiła źle, to to, że nie ukryła swoich lewicowych poglądów (tu, co prawda, wyjątkowo dyskretnie zaakcentowanych); zaskarbiło jej to sympatię władz PRL, ale w dalszej perspektywie sprawiło, że tę świetną prozę obyczajową oznaczono ideologiczną etykietką i skazano na zapomnienie. Choć może jednak nie ostateczne?


---
[1] Helena Boguszewska, "Ci ludzie", wyd. Gebethner i Wolff, 1946, s. 35.
[2] Tamże, s. 79.
[3] Tamże, s. 106.
[4] Tamże, s. 128.
[5] Tamże, s. 109.
[6] Tamże, s. 72.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 505
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: