Książka jest jeszcze kwietniowa, ale dość długo zastanawiałam się, co można o niej napisać. Było to dla mnie szczególnie trudne ze względu na zupełnie odmienną optykę, niż prezentowana przez głównego bohatera. Z mojego punktu widzenia jest to opowieść o zwykłym człowieku, któremu trafiło się przeciętne życie i typowe problemy, lecz który, zniewolony przez religię, nie potrafi im stawić czoła i wybiera ucieczkę. Z drugiej jednak strony, nie sposób nie zauważyć, że Greene przedstawia niezwykle uniwersalną, niezależną od kultury i światopoglądu czytelnika, historię o słabości natury ludzkiej, o braku umiejętności odczytania cudzych pragnień i zrozumienia drugiego człowieka. O niezrozumieniu własnych potrzeb oraz braku wyrozumiałości dla samego siebie i zbyt surowym siebie ocenianiu. Także o tym, ze nie warto poświęcać marzeń, a przede wszystkim poświęcać siebie w imię dobra innych, bo czymże innym, niż pochwałą życia i głośnym okrzykiem 'Carpe diem!' jest niejasne i nieoczywiste zakończenie? "Sedno sprawy" to książka wielowątkowa i wymagająca od czytelnika namysłu, dość też nieprzyjemna w odbiorze, o czym jeszcze wspomnę.
Sedno sprawy (
Greene Graham)
czyta się mozolnie, od początku jesteśmy uwikłani w nieszczęśliwe małżeństwo Scobiech. Henry jest prostym policjantem, zadowolonym ze swej pracy, która stanowi dla niego ucieczkę od niezaspokojonych ambicji żony i własnego poczucia winy, ze nie jest w stanie dać jej szczęścia i spełnienia. Dodatkowo, jak ciężki, wilgotny całun przygniata ich śmierć córki. Wszystko to zaś pieczętują zobowiązania związane z katolicką wiarą obojga, wiarą, która będzie wpędzała bohatera w coraz głębsze poczucie winy.
Po wyjeździe żony, Scobie na chwilę odzyskuje poczucie równowagi, a duszne przygnębienie łagodnieje, ale uwikłanie się w romans, skomplikowana zależność finansowa od prowadzącego niejasne interesy Yusufa, a przede wszystkim nieumiejętność poradzenia z rygorami narzuconymi przez katolicyzm powodują, że Henry poddaje się. Czy jego rozumowanie było słuszne, czy osiągnął cele, czy było warto? Ja odnajduję tylko jedną odpowiedź - 'Nie'- i mam wrażenie, że Greene z zadowoleniem klepie mnie po ramieniu.
Jak się zdążyłam zorientować, jest tu spora grupa ludzi czytających książki w ich oryginalnych językowo wersjach i przypuszczam, że każdemu z nich zdarza się zgrzytać zębami nad niechlujnym przekładem. Ta powieść jest przetłumaczone kiepsko w sposób nieoczywisty; rażącą, narzucającą się wpadkę znalazłam tylko jedną, gdy pan Jacek Woźniakowski uparcie nazywa parking (car park) parkiem samochodowym - gdzież on widział takie parki? Jest jeszcze sporo drobniejszych, po których oko przesuwa się z rezygnacją, a wynikających, być może, z braku wiedzy, ale bardziej z braku inwencji, bo przekład to jednak praca twórcza i czasem trzeba dużo polotu, by przekazać wszystko to, co autor zawarł w oryginalnej wersji. To w ogóle nie jest łatwa powieść, ale tłumacz spowodował, że czytanie jej przypomina zjazd samochodem po stromych schodach, i dopiero lektura rozlicznych analiz po angielsku otwiera oczy na drobiazgi, które nie wydawały się jakoś specjalnie akcentowane w polskiej wersji. Ponadto, polskie wydanie GW zostało pozbawione napisanego przez autora, dość wnikliwego wstępu.
5
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.