Dodany: 09.05.2010 09:50|Autor: sowkachoinowka

Antyrecenzja, czyli o tym, dlaczego nie należy kupować niektórych bestsellerów


„Czy wiesz, co jesz? Poradnik konsumenta” - brzmi zachęcająco dla każdego, kto chciałby zadbać o swoje zdrowie, prawda? Obecnie to besteller w polskich księgarniach. Do kupna zachęcił mnie artykuł w „Wysokich Obcasach” (jedna z autorek jest dziennikarką „Gazety Wyborczej”) i wysokie oceny wystawiane tej książeczce przez internautów. Wysoką wartość merytoryczną miała gwarantować osoba współautorki - dr hab. n. med. specjalizująca się w tematyce żywienia.

Czyta się - przyznaję - szybko, lekko i przyjemnie. Niestety, po lekturze całości mam ochotę napisać list protestacyjny do wydawcy z żądaniem, by zwrócił moje ciężko zarobione 24,90 zł. Ale ponieważ jestem wredna, w ramach zemsty po prostu postaram się przekonać kilka osób, by nie kupowały tej pozycji.

Zanim przejdę do zasadniczych oskarżeń, trochę wstępnych informacji.

Jak wynika z opisu na okładce, książka miała być w założeniu poradnikiem w kwestiach żywieniowych, ze szczególnym uwzględnieniem informacji, jaką żywność należy kupować - który produkt wybrać, jak czytać etykiety, jakie sztuczki stosują producenci w swoich reklamach.

Poradnik jest podzielony na części: śniadanie, drugie śniadanie itd., co moim zdaniem jest zupełnie bez sensu. Jaki ma cel podział produktów według pory posiłku, skoro np. warzywa powinno się spożywać 5 razy dziennie (a są opisane w części „kolacja”)? Albo dlaczego jogurt jest zaliczony do kategorii „drugie śniadanie”, a mleko do „śniadanie”?

W poszczególnych częściach wpisane są różne produkty żywnościowe lub ich grupy, dość „fantazyjnie” dobrane (kto mi wytłumaczy, czym sobie zasłużyło masło czekoladowe na wyłączenie z kategorii „bomby kaloryczne” i dlaczego ma swój własny rozdział, albo dlaczego sałata nie została zaliczona do warzyw?).

W rozdziałach znajdują się:

1) wiadomości ogólne (w zależności od fantazji autorek - ujęcie historyczne, opisanie wartości odżywczych, wpływ na zdrowie, porównanie z innym produktem itp.);
2) „na zakupach” - ze wskazówkami, jakie produkty kupować (na co zwracać uwagę, czytając etykietę, jakie opakowanie jest bardziej ekonomiczne itp.);
3) „uważaj na hasła” - z określeniem, jakie sztuczki stosują producenci w reklamach;
4) „badania naukowe z ostatnich lat” - przedstawiające różne wyniki badań odnośnie do wpływu danego produktu na zdrowie;
5) „prawdy i mity”.

Informacje na jeden temat są porozrzucane po całej książce - i często „pochowane” w dość zaskakujących miejscach, bez żadnych odnośników, bez alfabetycznego spisu opisanych produktów. Nie ma wstępu na temat roli poszczególnych witamin i mikroelementów czy określenia, które dodatki do żywności (słynne E-...) są szkodliwe. Domyślam się, że poradnik miał być „podręczny” i nie wszystkie informacje dało się do niego wcisnąć, ale skoro na okładce wydawca nas zapewnia, że dowiemy się „ile i czego powinniśmy zjadać” i „jak kupić to, co zdrowe”, to może byłoby jednak dla czytelnika wygodniej, gdyby mógł sobie poczytać o roli różnych pierwiastków w jednym miejscu, nie zaś szukał w całej książce z nadzieją, że jakieś szczątki informacji znajdą się w rozdziale 4, 5, 8 albo 10?

Podam przykład. Załóżmy, że chcecie ustalić, czy i jakie produkty mleczne powinniście jeść. Co powinniście przeczytać? Sięgacie do spisu treści. Nie ma rozdziału o roli nabiału w żywieniu, podstawowych informacji o roli i źródłach białka i wapnia. Są za to rozdziały „mleko” i „jogurt”. A co z maślanką, serwatką i kefirem? Może są w rozdziale „mleko”? A figę. Rozdział „mleko” jest o świeżym (no, tym z kartonika) mleku. Maślanka i reszta są wspomniane krótko w rozdziale „jogurt” (ale jeśli liczycie na to, że się dowiecie, co dla was zdrowsze - mleko, jogurt czy kefir, to się rozczarujecie). OK, a co z serami i śmietaną? Jest co prawda rozdział „smarowidła do chleba”, ale serów do smarowania tam nie wspomniano. Zaczynamy zgadywać, gdzie też mogą znajdować się nasze zaginione sery i śmietana. Może w „bombach kalorycznych”? O, tutaj wspomniano mleko skondensowane i w proszku (bo widocznie włączenie ich do rozdziału „mleko” byłoby zbyt małym wyzwaniem intelektualnym dla czytelnika) oraz sery, ale tylko pod względem wartości kalorycznej. Mleko skondensowane trafiło ponadto do rozdziału „kawa”, razem ze śmietanką do kawy i śmietanką w proszku. A gdzie są sery? Uwaga, uwaga - sery mają własny rozdział (na str. 59), tylko że... nie został on ujawniony w spisie treści (taki bonus dla spostrzegawczych). Śmietana, z wyjątkiem tej do kawy, nie zasłużyła na wspomnienie, chociaż jest to produkt często stosowany w polskiej kuchni.

Skoro już wiemy, gdzie co jest, może uda nam się ustalić, ile nabiału należy jeść? Owszem - przeczytacie, że codziennie w waszej diecie powinny być: co najmniej 2 szkl. mleka (str. 16), 1 szkl. jogurtu (s. 50), 1-2 łyżki białego sera i 1-2 plasterki żółtego sera (s. 59). Ale jednocześnie ser, jak wspominałam, znajduje się również w rozdziale „bomby kaloryczne” (str. 66), gdzie zamiast określenia zalecanej porcji napisano „trzymaj się z daleka” i oznaczono dla uniknięcia wszelkich wątpliwości ikonką bomby, która - jak czytamy w legendzie na str. 6 - znaczy: „nie jedz danego produktu nigdy”. Czyli mam jeść ten ser żółty czy nie? Albo dlaczego nie można np. wypijać codziennie 3 szklanek jogurtu albo kefiru (nie lubię mleka, więc chciałabym wiedzieć, dlaczego mam wypijać go codziennie aż 2 szklanki, i w czym mleko jest lepsze od innych napojów mlecznych). Ale tego się już nie dowiecie z poradnika.

Zaskakujące, że w ogóle pominięto kwestię jedzenia mięsa. Jest rozdział o wędlinach, ale surowe mięso nie zasłużyło na wspomnienie. Nie potrafię tego wyjaśnić - przecież w Polsce mięso jest jednym z podstawowych składników potraw, a na temat szkodliwości i/lub korzystnego wpływu mięsa na zdrowie toczy się od dawna gorąca dyskusja.

Autorki bardzo często powołują się na różne badania naukowe, ale nigdzie nie ma żadnych odnośników do literatury fachowej. Rozumiem, że wynika to z założenia, że poradnik ma nadawać się do wzięcia na zakupy, ale naprawdę - jak można napisać książkę bądź co bądź o walorach naukowych (czy chociaż popularnonaukowych) i w ogóle nie podać podstawy swoich twierdzeń?

To wszystko, co napisałam wyżej, przeszkadza w odbiorze książki, ale jej nie dyskwalifikuje. Dyskwalifikuje ją - w moich oczach - co innego: ewidentne sprzeczności między poszczególnymi fragmentami, błędy merytoryczne i logiczne. Zatrzęsienie błędów.

Na przykład, na str. 97 możemy przeczytać, ze „według Światowej Organizacji Zdrowia powinno się jeść dziennie nie więcej niż 6 g soli (łyżeczka od herbaty). Aby nasz organizm pracował prawidłowo, wystarczy zaledwie 1 g. [...] Przeciętny Amerykanin zjada dwie łyżeczki soli dziennie [...] choć powinien najwyżej pół. [...] Przeciętny Brytyjczyk zjada dziesięć razy więcej soli, niż potrzeba, czyli ok. 10 g dziennie - jeszcze więcej niż Amerykanin”. Skoro 1 łyżeczka soli to 6 g, a Brytyjczyk zjada ok. 10 g, jakim cudem jest to więcej niż u Amerykanina, który zjada 2 łyżeczki, czyli 12 g? Dlaczego Amerykanin powinien jeść najwyżej pół łyżeczki soli, skoro WHO dopuszcza 1 łyżeczkę?

Na stronie 132 z kolei czytamy: „Z trzech statystycznych Amerykanów jeden ma normalną figurę, drugi - nadwagę, trzeci jest otyły, czyli 200 mln osób cierpi na nadwagę, a 18 mln - na otyłość!”. Czy autorki kiedykolwiek uczęszczały na lekcje matematyki? Czy zdają sobie sprawę z tak zaawansowanej logicznie sprawy, że jeśli 1/3 wynosi 200 mln, to 1/3 tej samej całości nie może jednocześnie wynosić 18 mln?

Niestety, w książce pojawiają się nie tylko błędy w liczeniu. Często informacje podane na różnych stronach wzajemnie się wykluczają, np. na str. 93 możemy przeczytać, że „kostki rosołowe nawet w ponad 50 proc. składają się z niezdrowej soli”, a na str. 98, że „kostki rosołowe [...] niemal w 90 proc. składają się z soli”.

Na s. 108 możemy przeczytać o napojach energetycznych: „zanim sięgniesz po puszkę [...] dwa razy się zastanów. Zawierają bowiem przede wszystkim kofeinę - aż 80 g” (tak tak, gramów - czy ta książka przed oddaniem do druku została poddana jakiejś korekcie?). Tymczasem w rozdziale o kawie napisano, że napoje energetyzujące o pojemności 250 ml zawierają „28-87 mg” kofeiny, natomiast kawa parzona 190 ml - 85 mg[1], i że „Bezpieczna ilość kofeiny to trzy-cztery filiżanki dziennie, dostarczające 300-400 mg kofeiny”[2]. Czyli mogę pić 4 razy dziennie kawę (która nagle ma nawet 100 mg kofeiny na porcję, chociaż kiedy była w filiżance, miała 85 mg) ale mam się dwa razy zastanowić, zanim sięgnę po jednego red bulla, który ma 80 mg kofeiny w 1 puszce? Pomijam już kwestię, że napoje energetyczne zostały w książce nazwane „dopalaczami”[3], czyli użyto określenia stosowanego powszechnie jako nazwa legalnie sprzedawanych substancji o działaniu podobnym do różnych narkotyków, ale oficjalnie nieprzeznaczonych do spożycia przez ludzi.

Na okładce jest informacja, że „autorki przejrzały wszystkie półki z żywnością w sklepach i supermarketach” - mam wrażenie, że w warszawskich sklepach (bo chyba tam przeprowadzono „badania” na potrzeby książki) sprzedają inną żywność niż w moim mieście.

Na stronie 72 znajduje się informacja, że zupy w proszku „mają mnóstwo kalorii - ok. 70-100 kcal w 100 g”. Pomijając już fakt, że 100 kcal na 100g produktu to nie jest znowu taka potworna ilość, to zupy w proszku, z którymi miałam do czynienia, miały zwykle poniżej 100 kcal w jednej porcji (250 ml zupy - czyli jakieś 270 g). Można nawet zaryzykować wniosek, że... zupy w proszku są niskokaloryczne (chociaż niezdrowe).

Autorki podkreślają też, jak bardzo niezdrowy jest sos sojowy. „Sos sojowy to nic innego jak niebezpieczny dla zdrowia ulepszacz smaku - glutaminian sodu rozpuszczony w wodzie”[4] oraz „Z dodatków, które rzadko powinno się stawiać na stole, najbardziej niechlubne miejsce z pewnością przypadnie sosowi sojowemu. To mieszanka wody, soli i glutaminianu sodu podejrzewanego przez naukowców o działanie uzależniające i pobudzające apetyt. Kiedyś wytwarzano go z fermentowanej mieszaniny soi, prażonego ziarna ryżu lub pszenicy, wody i soli. Jednak tradycyjna produkcja była na tyle pracochłonna, że szybko została wyparta przez wszechobecną chemię. Dziś uboższa wersja sosu to aż 99 proc. rynku”[5]. Ponieważ często gotuję różne potrawy azjatyckie, zaniepokoił mnie ten opis i przeprowadziłam prywatne śledztwo we własnej kuchni. Okazało się, że mam w domu sosy sojowe od 3 producentów, kupione w pobliskich sklepach (w tym produkt od producenta, który - jak mi się wydaje - gra największą rolę na lokalnym rynku sosów sojowych, bo można jego sosy dostać w co drugim sklepie spożywczym). Sos producenta nr 1 składa się z wody, soi, pszenicy i soli. Sos producenta nr 2 dodatkowo z cukru, a numer 3 zawiera jeszcze środek konserwujący. Żaden nie zawiera glutaminianu sodu. Czyżby więc moja miejscowość była zagłębiem żywności azjatyckiej wytwarzanej według tradycyjnych receptur? A może po prostu autorki raczyły nie zauważyć powszechnego występowania na rynku produktów, które nie odpowiadają ich teoriom?

W książce aż roi się od podobnych błędów, które wyraźnie rzucają się w oczy, jeśli przeczyta się całość za jednym razem, a nie tylko wybrane rozdziały (podejrzewam, że większość osób wybiera tę drugą opcję). Naprawdę trudno uwierzyć, że współautorem jest pracownik naukowy specjalizujący się w dziedzinie żywienia - szczerze mówiąc, jest mi nawet trudno uwierzyć, że autorem jest osoba potrafiąca myśleć logicznie i wyciągać proste wnioski. Gdyby sprzeczne informacje pojawiały się w różnych rozdziałach, pomyślałabym po prostu, że do pisania zatrudniono kilkunastu ghostwriterów i nikt nie kontrolował zgodności poszczególnych fragmentów. Ale jak wytłumaczyć to, że niekiedy jeden akapit zawiera sprzeczne informacje? Czy naprawdę nikt przed wypuszczeniem tego dzieła na rynek go nie przeczytał?

Nie twierdzę, że książka nie ma żadnej wartości merytorycznej. Wskazówki odnośnie do czytania etykiet czy zwrócenie uwagi na różne sztuczki producentów to dobry i nowatorski pomysł. Z pewnością poradnik zawiera wiele dobrych rad - ale jak mam uwierzyć w cokolwiek, skoro na pierwszy rzut oka widzę rażące błędy w treści (a przecież nie jestem dietetykiem)? Jak mam uwierzyć w cokolwiek, gdy autorki powołują się na jakieś badania, ale nie raczą podać źródeł swojej wiedzy, a najwyraźniej albo te badania są ze sobą sprzeczne, albo autorki nie potrafią ich prawidłowo zacytować?

Podsumowując: jeśli chcecie wiarygodnej książki o odżywianiu, wybierzcie coś mniej „bestsellerowego”, ale bardziej wartego swojej ceny.



---
[1]Katarzyna Bosacka, Małgorzata Kozłowska-Wojciechowska, „Czy wiesz, co jesz? Poradnik konsumenta, czyli na co zwracać uwagę, robiąc codzienne zakupy” wyd. Publicat, 2010 r., s. 12.
[2] Tamże, s. 11.
[3] Tamże, s. 108.
[4] Tamże, s. 93.
[5] Tamże, s. 137.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 4344
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: juliannamaria 14.05.2010 20:48 napisał(a):
Odpowiedź na: „Czy wiesz, co jesz? Pora... | sowkachoinowka
Dziękuję za recenzję. Już chciałam tę książkę kupić, ale najpierw zajrzałam do Biblionetki. Nie znalazłam żadnej recenzji i coś powstrzymywało mnie przed kupnem (cena też mnie trochę odstraszyła, ale na dobry poradnik nie byłoby mi szkoda).
Teraz wiem, że nie warto!
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: