Dodany: 25.02.2017 22:50|Autor: zsiaduemleko

Książka: Co nas nie zabije
Lagercrantz David

6 osób poleca ten tekst.

O tym, jak "Millenium" przestało być trylogią


Trochę mnie ciekawi, jakie myśli zmotywowały Lagercrantza do podjęcia się tego śmiałego zadania. Jeśli ktoś jeszcze nie wie, o jakie wyzwanie chodzi, przypominam, że "Co nas nie zabije" jest oficjalną kontynuacją głośnej trylogii "Millenium", która jeszcze kilka lat temu wywindowała skandynawski kryminał jako gatunek na szczyty popularności. Było to wydarzenie o wielkiej sile literackiego rażenia i jeśli ktoś się nie zetknął z tematem, prawdopodobnie żył w tamtym okresie w jaskini albo pod jakimś głazem. Nawiasem mówiąc, mam wrażenie, że autor "Millenium" musiał umrzeć, by świat się przekonał, jak udane powieści spłodził. Ale może to tylko wrażenie właśnie. Więc co z tymi motywacjami Lagercrantza? No, niby można się zasłaniać wyzwaniem literackim i próbą dorównania Larssonowi, lecz bądźmy szczerzy – autor oryginalnej trylogii wybitnym wirtuozem prozy nie był, a siła jego książek leżała, moim zdaniem, w przemyślanej intrydze, krwistych postaciach i płynnym stylu, który przede wszystkim miał nie przeszkadzać w chłonięciu treści. W takim razie może chodzi o splendor i rozgłos, bo czy można sobie wyobrazić lepszą promocję dla mało znanego (szczególnie poza Szwecją) pisarza, jakim jest Lagercrantz? Owszem – ten musiał się przy okazji wykazać trochę jajami ze stali, a trochę śmiałą bezczelnością oraz wiarą we własne możliwości, ale było, jak wspomniałem: warsztatowo poprzeczka nie wisiała wcale na jakimś niebotycznym poziomie, a całą czarną robotę odwalił wcześniej sam Larsson, zostawiając następcy gotowy kryminał-instant. Bohaterowie wraz ze swoim portretem psychologicznym już gotowi, sprawdzeni, zatwierdzeni przez czytelników i – co najważniejsze – obdarzeni przez nich sympatią. Środowisko działania oraz relacje między postaciami również wyraźnie nakreślone. Na dobrą sprawę wystarczyło więc zalać to wszystko wrzątkiem nowej intrygi, a potem patrzeć, co z tego wyniknie. Ponieważ Lagercrantz jest również dziennikarzem śledczym i spiski stanowią dla niego codzienność, inspiracji fabularnych zabraknąć mu nie powinno. Wiem: wymądrzam się niepotrzebnie, tak jakby napisanie kryminału to była bułka z mleczkiem i kaszka z masłem, ale chciałbym w ten sposób zwrócić uwagę, że być może poziom wyzwania wcale nie był tak wysoki, jak mogłoby się z początku wydawać.

Lagercrantz nie panikuje i zaczyna spokojnie, wręcz leniwie. Jesteśmy pośród starych, dobrych znajomych, a na pierwszym planie w czasie typowo szwedzkiej jesieni znów przechadza się Mikael Blomkvist. I początkowo robi niewiele więcej poza tym przechadzaniem się właśnie. Ma kryzys zawodowy, a jego gazeta ledwie wiąże koniec z końcem, bo to gatunek na wymarciu. Mikael spotyka się więc z kolejnymi informatorami, którym jedynie się wydaje, że mają temat na sensacyjny materiał. Potem bez entuzjazmu wraca do mieszkania, otwiera browara, przegląda Internet i idzie spać, by rankiem powtórzyć rutynową procedurę dnia. Aż którejś nocy dzwoni do niego profesor Balder, spec w dziedzinie sztucznej inteligencji i zarazem koszmarny ojciec (choć trzeba mu oddać sprawiedliwość, że starał się zmienić). Balder to taka klasyczna potencjalna ofiara w każdym kryminale, bo jest w posiadaniu sensacyjnych dowodów spisku, a co za tym idzie, obawia się o własne życie. I jak to w thrillerach bywa – kiedyś wydarzenia muszą nabrać tempa, więc w zasadzie dopiero ten moment można nazwać początkiem lawiny bardziej dramatycznych chwil, choć lawina to chyba za dużo powiedziane. W każdym razie do tej pory narracja – która opierała się przede wszystkim na licznych rozmowach telefonicznych między mniej i bardziej znaczącymi personami – wreszcie zaczyna nabierać wyrazistszych, żywszych barw. Tym bardziej że okazuje się, iż Balder zna Lisbeth Salander.

Zdaję sobie sprawę, że nazwiska Blomkvista i Salander mogą komuś mówić tyle co pyszne oraz sycące nic. Ale w istocie ta powieść nie jest dla nich, dlatego daruję sobie wyjaśnianie, kim są osoby dramatu. Chcę przez to powiedzieć, że jeśli nie czytałeś trylogii, wróć, gdy już przeczytasz. W "Co nas nie zabije" powrót zalicza również kilka znanych z trylogii osób, między innymi Jan Bublanski, czyli polski akcent, z którego wizerunku i postawy moralnej możemy być jako naród jedynie dumni. Lagercrantz oczywiście dorzuca parę własnoręcznie stworzonych postaci, ale żadna z nich się nie wyróżnia. Nieco kolorytu do obsady wprowadza autystyczny syn Baldera – August, który najwyraźniej ma ukryte zdolności i szybko staje się obiektem zainteresowania każdej ze stron konfliktu – szukają go policja, Säpo, Blomkvist, Salander i szwarccharaktery rodem z Rosji. Bo chyba nikt nie podejrzewał, że w ogólnonarodowym spisku mogło zabraknąć Rosjan. Problem z Augustem jest jednak taki, że trudno go nazwać pełnoprawną postacią z misternie nakreślonym charakterem. Jego rola w tym dramacie robi z niego raczej bezcenny przedmiot, który inni wyrywają sobie nawzajem z rąk. I nagle – po głębszym zastanowieniu – okazuje się, że Lagercrantz nie stworzył ani jednej godnej uwagi postaci (no, Ed the Ned ujdzie, choć trochę na siłę). Owszem, rozwinął nieco te znane, lecz w bezpiecznych granicach i z ominięciem ekscesów oraz znaczących zmian. Z jednej strony można to nazwać szacunkiem dla spuścizny Larssona, z drugiej jednak – brakiem odwagi i śmiałości w kreowaniu charakterów. Albo niedoborem niezbędnych do tego umiejętności.

No, ale skoro Lagercrantz z zawodu jest dziennikarzem śledczym, to może chociaż intrygę zmontuje taką, że będziemy w ciężkim szoku przez pół roku? "Co nas nie zabije" z pewnością jest tak bardzo współczesną powieścią, jak tylko się da. Nie mogło w niej rzecz jasna zabraknąć tematu szeroko zakrojonej inwigilacji w Sieci – tego, jak każdy nasz cyber-krok jest śledzony przez służby bezpieczeństwa, organizacje szpiegowskie, a nawet producentów oprogramowania. Niby nic nowego, lecz ten temat to zawsze duże pole do popisu dla pisarza chcącego stworzyć jakieś machinacje, na których oprze fabułę swojego thrillera. I Lagercrantz korzysta z tej możliwości, co jest rozsądnym, choć niezbyt oryginalnym posunięciem, łatwo przewidzieć, iż korzenie spisku szybko sięgną znacznie wyżej i dalej, niż początkowo mogłoby się wydawać. Tak, wiem, że korzenie zwykle sięgają w dół, ale tak mi się napisało. Dla zwiększenia wiarygodności autor przetyka treść nazwami rzeczywistych firm, książek i urządzeń, co pomaga nieco w czytaniu i można poczuć się troszkę bardziej swojsko.

Jednak ta (budząca przed lekturą nadzieję) intryga ostatecznie nie zachwyca. Globalne aspiracje Lagercrantza w tej dziedzinie nieszczególnie mnie poruszyły i zdecydowanie wolałem skromniejsze, lokalne atrakcje u Larssona. Kiedy zestawię fabułę "Co nas nie zabije" z choćby pierwszym tomem oryginalnej trylogii i jego wręcz kameralnym, dusznym nastrojem wyspy, dostrzegam kolosalną różnicę klasy. Co zabawniejsze – dopiero teraz, gdy spisuję swoje wrażenia, naszło mnie na takie porównanie. I nie wypada ono korzystnie dla Lagercrantza. Nawet pojawiające się sporadycznie fragmenty pełne dramatyzmu i akcji wypadają u niego dość tanio, szablonowo, przewidywalnie. Tego rodzaju sceny widywało się już setki razy w różnych filmach sensacyjnych, a mimo to pojawiają się też tutaj. Choćby ta mająca miejsce przed ośrodkiem dla dzieci i młodzieży. Albo mniej znaczące fabularnie, ale bardzo opatrzone ujęcia w stylu ściskania ze złości szklanki w dłoni z taką siłą, aż szkło pęknie. No kurde, klisza tak wytarta, że razi w oczy.

Dociera do mnie z pełną wyrazistością, że gdyby "Co nas nie zabije" ograbić z wszystkiego, co jest pozostałością po Larssonie, to tak naprawdę u Lagercrantza potencjału wystarczy na thriller ledwie przeciętny. Ale nawet jako kontynuacja świetnej trylogii (wraz z całym jej dobytkiem) ta powieść jest zbyt bezpieczna, za mało odważna, brak w niej jakiejś kluczowej konfrontacji. Ona w zasadzie nic w ogólnym rozrachunku nie zmienia, jest – jak to się mówi – odcinaniem kuponów od znanej marki i wiemy już, że nie ostatnim, bo piąta część nadchodzi. Im dłużej piszę na temat tej książki, tym mniej mi się ona podoba (zaczynałem z nastawieniem: dobry plus, teraz jest już ledwie dostateczny) więc w tym miejscu chyba odpuszczę. W tej dyskusji sam siebie przekonałem, że w sumie jestem rozczarowany.

Ponoć co nas nie zabije, to nas skłoni do samobójstwa. Z Lagercrantzem aż tak źle nie jest, ale dobrze też nie.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 925
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: