Dodany: 06.02.2017 12:22|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Z sielanki w obłęd



Recenzent: Dorota Tukaj


Gdyby to było wiele lat temu, kiedy docierały do nas tylko nieliczne przekłady amerykańskiej prozy, przy czym niekoniecznie całkiem współczesnej, czytywane przez skromniutką grupkę odbiorców – moglibyśmy pomyśleć, że w tytule tej powieści nie ma nic przewrotnego ani ironicznego, jedynie czysta pochwała tego cudu, jaki się zdarzył na kontynencie za oceanem: zbieranina ludzi różnych ras, różnych narodowości i różnych wyznań, w większości biedaków, stworzyła państwo większe i bogatsze niż cała nasza Europa, połączone wspólnym językiem, wspólną konstytucją i wspólnym nabożeństwem do gwiaździstego sztandaru! Ale potem byli Faulkner i Steinbeck, Jones i Heller, Mailer i Updike, Oates, Irving, Eugenides i Roth, a z każdym przeczytanym ich dziełem jakoś zmniejszała się nasza wiara w Amerykę jako krainę wszelkiej obfitości i szczęśliwości, dla których zaznania wystarczy uczciwie pracować i dobrze żyć z sąsiadami.

Bo przecież ani język, ani konstytucja, ani sztandar nie zmieniają tego, co człowiek ma w sobie; z falą emigrantów przypłynęło do Ameryki tyleż genów pochodzących od ludzi pracowitych, zrównoważonych i bogobojnych, co i od oszustów, pasożytów, szaleńców, gwałtowników. I to, że niektórzy po kilku pokoleniach zrealizowali przysłowiowe „amerykańskie marzenie”, dorobiwszy się pięknych rezydencji z basenami albo uroczych farm otoczonych sielskim krajobrazem, wcale nie znaczy, iż w każdym z tych domów dzieje się tak dobrze, jak by to sugerował ich wygląd…

Weźmy takiego Seymoura „Szweda” Levova, bohatera „Amerykańskiej sielanki”. W ciągu niespełna dwóch pokoleń rękawicznicza firma jego ojca – potomka Żydów wypędzonych z carskiej Rosji – z niewielkiego handelku obwoźnego przekształciła się w producenta luksusowego towaru na skalę krajową. Synowie wzrastali już w komfortowych warunkach materialnych i choć rodzina wciąż jeszcze nie bardzo wychylała się poza obręb żydowskiej enklawy, Seymour „czuł się w Ameryce jak we własnej skórze. Wszystkie radości jego młodych lat to były typowe amerykańskie radości, amerykańskie sukcesy, szczęście po amerykańsku”[1]. Ponadto natura obdarzyła go wyglądem, o jakim daremnie marzyły tysiące jego rodaków, których rodziny miały nieszczęście pozostawać w Europie podczas apokalipsy rozpętanej przez psychopatę w brunatnym mundurze. Jasne włosy, niebieskie oczy – stąd „Szwed”, a „ten przydomek był niewidzialnym paszportem, dzięki któremu Szwed wkraczał coraz głębiej w amerykański styl życia, ewoluując naturalnie w rosłego, gładkiego, optymistycznego Amerykanina, o jakim jego nieokrzesani przodkowie – włącznie z ojcem uparciuchem, którego amerykańskość mimo wszystko mogła budzić zastrzeżenia – nie śmieli nawet marzyć jako o swoim potomku”[2]. Było więc zupełnie naturalne, że „żył pełnią życia, realizując swoją prywatną wizję raju. Tak żyją ludzie sukcesu. Wzorowi obywatele. Czują się wybrańcami losu. Żywią wdzięczność. Pan Bóg uśmiecha się do nich z wysoka”[3]. Przejął firmę ojca bez żadnych rodzinnych sporów, bo brat wybrał inną drogę kariery. Ożenił się z uroczą dziewczyną, wprawdzie irlandzką katoliczką, ale za to noszącą przez jeden sezon zaszczytny tytuł Miss New Jersey. Nabył starą posiadłość na peryferiach, dość daleko od miasta, by małżonka mogła realizować swoje farmerskie marzenia, ale na tyle blisko, by nie tracić kontaktu z miejscową socjetą i zapewnić odpowiednie wykształcenie słodkiej i nieprzeciętnie inteligentnej córeczce… Stop. Tu się zatrzymamy. I wrócimy do punktu, gdzie zaczyna się opowieść. Opowieść snuta przez człowieka, któremu „Szwed” nie był specjalnie bliski, ot, po prostu kilka razy stanął na jego drodze, za każdym razem robiąc wrażenie kogoś, komu się udało. Najpierw w latach szkolnych, jako starszy brat kolegi, gwiazdor lokalnych hal i boisk, ledwie dostrzegający dzieciaki, które Jerry przyprowadzał do domu, za to będący przedmiotem ich nieustannego podziwu. Bo taki przystojny, taki zgrabny i zwinny, czy z piłką do koszykówki, czy z baseballową rękawicą, i taki… powiedzmy prawdę… nieżydowski, istna synteza idealnego Amerykanina. Potem, po trzydziestu paru latach, jako przykładny ojciec, kibicujący wraz z synkiem rozgrywkom baseballowym. I dziesięć lat później, kiedy sam poprosił Nathana o spotkanie, podając jako pretekst chęć zasięgnięcia opinii słynnego pisarza w kwestii wspomnienia, jakie pragnął napisać o ojcu. Wtedy widzieli się ostatni raz. Nie można więc właściwie powiedzieć, że go znał. A jednak postać „Szweda” w jakiś sposób go fascynuje, dręczy go wrażenie, że tamten chciał mu opowiedzieć nie tyle o ojcu, ile o sobie. Zjazd absolwentów jest okazją do zasięgnięcia języka…

I nagle znika Nathan, a jego miejsce zajmuje bezimienny narrator, penetrujący myśli i uczucia „Szweda” od chwili, gdy jako mały chłopiec poznawał od podszewki tajniki ojcowskiego zawodu aż do momentu, gdy „gościa, który właściwie nie znał uczucia niezadowolenia, budzi w środku życia koszmar autorefleksji. Taka piękna normalność, skażona zbrodnią. Takie zwyczajne, małe rodzinne kłopoty, nagle rozdmuchane do rozmiarów przekraczających ludzkie pojęcie. Taki wyłom w usankcjonowanej wizji amerykańskiej przyszłości, która się miała w naturalny sposób rozwinąć z solidnej amerykańskiej przeszłości, z mądrości, której każde następne pokolenie miało mieć więcej od poprzedniego (…)”[4]. Co za tragedia „wyrwała go z wytęsknionej amerykańskiej sielanki i pchnęła w jej antytezę, w furię, terror i desperację antysielanki – w iście amerykański obłęd”[5]? Dlaczego „dziecko wymagające usług ortodontycznych, psychiatrycznych i logopedycznych wartości dziesiątek tysięcy dolarów – nie wspominając o lekcjach tańca, jazdy konnej i tenisa, bez których Merry kolejno, w miarę dorastania, nie wyobrażała sobie życia”[6], zamiast okazać „jeśli nie wdzięczność, to chociaż mały odruch akceptacji wobec rodziców”[7], zaczyna nienawidzić i ich, i kraju, w którym żyje? Świadomość polityczna to jedno, pragnienie wolności to drugie, ale przecież zarówno od jednego, jak od drugiego tak daleko do zbrodni! Co złego zrobili Seymour i Dawn, że ich słodka dziewczynka eksplodowała taką nienawiścią? Zgoda, „wychowali dziecko ani po katolicku, ani po żydowsku”[8], ale czy każdy potomek rodziny mieszanej wyznaniowo zostaje zbrodniarzem? Zgoda, nie występowali z gwałtownymi protestami przeciw wojnie w Wietnamie, ale czy tylko oni uważali, że dobry obywatel nie może kwestionować decyzji demokratycznie wybranego rządu? Zgoda, żyli może na wyższym poziomie niż spora część obywateli Newark, ale przecież nie kradli, nie oszukiwali, nie odejmowali nikomu od ust! Żadnej przemocy, żadnych awantur, niczego, co można by uważać za traumatyczne naruszenie wrażliwej psychiki dziecka. Zresztą przecież w podobnych, równie porządnych domach wyrosły też podstępna, złośliwa, kłamliwa, bezwstydna Rita Cohen (czy jak tam się nazywała – skoro zełgała w tylu sprawach, może i w tej także?) i inne „dziewczyny podziemia, niebezpieczne zamachowczynie, niewzruszone ekstremistki, pozbawione ludzkich odruchów”[9]. Skoro rodzice nie są winni – dlaczego „te dzieci mają ambicję przodowania w tym, czego się od nich  n i e  oczekuje”[10]?

Odpowiedzi nie ma. To byłoby za proste. Ani „Szwed”, ani Nathan, ani ten, który ich na kartach powieści powołał do życia nie potrafią powiedzieć, dlaczego tak się stało – ani odpowiedzieć na pytanie: „I jak tu się przystosować? Jak, kiedy nie zostało się stworzonym do życia, w którym zdarzają się awarie, a co dopiero rzeczy niemożliwe? Czy w ogóle istnieją ludzie stworzeni do obcowania z niemożliwym?”[11]. Nie potrafią – bo życie takie jest. Przez lata mami nas przeciętnością i przewidywalnością, by potem ni stąd, ni zowąd zaserwować jednym nieoczekiwane fajerwerki fortuny, innym kopniaki, które każą im zwątpić we wszystko. Temu podrzuci kurę znoszącą złote jaja, tamtego z wozu zepchnie pod wóz. I nie powie, dlaczego…

Mimo okrutnie pesymistycznego przesłania „Amerykańska sielanka” nie musi wpędzić nas w czarną otchłań rozpaczy. Roth potrafi opowiadać te swoje ponure historie w jakiś taki magiczny sposób: podszywa je dyskretną ironią, oplata dygresjami w gruncie rzeczy zupełnie zbędnymi dla zrozumienia motywacji bohaterów, lecz jakże udatnie uplastyczniającymi scenerię każdej powieści – czy mowa o szkolnym boisku („Nemezis”), czy o zakładzie masarskim i męskim akademiku („Wzburzenie”), czy, jak tutaj, o fabryce rękawiczek i hodowli bydła – nasyca refleksjami niekoniecznie ściśle związanymi z losami bohaterów, a wszystko to sprawia, że podczas lektury zanurzamy się w opisywane środowisko, zachowując pewien dystans do poruszających się w nim postaci, za to z każdą stronicą nabierając większego uznania dla technicznej sprawności pióra autora. To duża sztuka, poowijać główny wątek pokaźną garścią motywów pobocznych (tu na przykład pomieścić kwestię alienacji społeczności żydowskiej w Ameryce i przepaści światopoglądowej między wyznawcami judaizmu a katolikami, opisać przebieg wyborów miss piękności i terapii jąkania, a w międzyczasie opowiadać przez kilkanaście stron o detalach produkcji rękawiczek) i nie zanudzić czytelnika; jeszcze większa – tak niefrasobliwie podchodzić do czasu i porządku narracji, a mimo to nie stworzyć wrażenia chaosu; a największa – tak bezbłędnie znaleźć dla wszystkiego odpowiednie słowo, uniknąć z jednej strony patosu i przefilozofowania, z drugiej zaś banału i trywialności (w tym miejscu głębokie ukłony dla tłumaczki! Jolanta Kozak doskonale czuje melodię języka Rotha – i nie tylko jego zresztą; nic tu nie brzmi fałszywie, nienaturalnie, nie ma mowy o potknięciach czy kalkach językowych, i chciałoby się, żeby cała anglojęzyczna literatura trafiała do nas w postaci przekładów takiej jakości). Świetna proza!


---
[1] Philip Roth, „Amerykańska sielanka”, przeł. Jolanta Kozak, Wydawnictwo Literackie, 2017, s. 307.
[2] Tamże, s. 299.
[3] Tamże, s. 130.
[4] Tamże, s. 129.
[5] Tamże, s. 130.
[6] Tamże, s. 346.
[7] Tamże, s. 346.
[8] Tamże, s. 551.
[9] Tamże, s. 366.
[10] Tamże, s. 367.
[11] Tamże, s. 130.





Autor: Philip Roth
Tytuł: Amerykańska sielanka
Tłumacz: Jolanta Kozak
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie, 2017
Liczba stron: 608

Ocena recenzenta: 5,5/6


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1148
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: