Dodany: 27.01.2017 19:37|Autor: zsiaduemleko{0} obchodzi dzisiaj swoje urodziny BiblioNETkowe! Kliknij aby dowiedzieć się które!

O tym, jak lekarz amputował dzisiaj pięć nóg


Po cichu obiecywałem sobie, że przez dłuższy czas nie podejdę do lektury powieści traktującej o II wojnie światowej. Temat (przynajmniej dla mnie) mocno zdarty, wysłużony, szturchany z każdej strony i nie chcę napisać, że wyczerpany, ale w tej studni inspiracji wyraźnie widać już muliste dno. Wtedy zagrałem w "Valiant Hearts" (tak, gram w gry i co mi zrobisz?) uświadamiając sobie, jak niewiele wiem o Wielkiej Wojnie, bardziej znanej tu i tam jako I wojna światowa. Powody takiego stanu rzeczy są dla mnie tylko po części niezrozumiałe, bo w porównaniu ze swoją młodszą i bardziej – nazwijmy to tak – medialną siostrą Wielka Wojna nie robi takiego imponującego wrażenia (choć tylko pozornie), a dodatkowo nie dotknęła nas (jako narodu) tak bezpośrednio. I wojna światowa była i już, choć zapytaj kogoś na ulicy o lata jej trwania, a istnieje spora szansa, że ten ktoś nie trafi z odpowiedzią, jeśli zaś przy okazji nosi stereotypowy dres i ma łysą głowę, prawdopodobnie zechce cię pobić za skompromitowanie jego wiedzy historycznej, więc zrywaj boki dopiero po odpowiednim oddaleniu się od delikwenta. Wracając jednak do "Valiant Hearts", to świetny przykład gry, która ma odpowiednie wartości edukacyjne i artystyczne (jest śliczna). Dlatego lubię przeplatać ze sobą dobra kulturalne: książkę uzupełnić filmem, film grą, a grę książką – to bardzo inspirujące oraz motywujące i nikt mi nie wmówi, że gry są niedojrzałą Muzą. Młodą – tak, ale coraz częściej przyciągającą uwagę swoją dojrzałością. Zapragnąłem więc czegoś w klimatach Wielkiej Wojny, by uzupełnić doznania płynące z gry i mój mało wyszukany wybór padł rzecz jasna na Remarque'a.

Nie ma w powieści żadnego drugiego dna i piszę o tym na wypadek, gdyby ktokolwiek się go spodziewał. "Na Zachodzie bez zmian" opowiada o grupce niemieckich żołnierzy rzuconych na błotnisty front wojny – to wszystko. Jak na mój gust, w zupełności wystarczy. Krążą oni między pierwszą linią, zapleczem konfliktu i polowymi szpitalami, jeśli zajdzie taka potrzeba (a z pewnością zajdzie). W większości przypadków są jeszcze nastolatkami, których wyrwano ze szkolnej ławy do spełnienia patriotycznego obowiązku wobec ojczyzny. W ogóle może to kogoś zaskoczy, ale rozpoczęciu Wielkiej Wojny towarzyszyła ogromna ekscytacja – wręcz świętowano – zaś żołnierze szli do walki z niecierpliwością i ze śpiewem na ustach, jakby nie spodziewając się, co ich tam czeka. Czas brutalnie zweryfikował entuzjastyczne wyobrażenia na temat wojny, a po wielu miesiącach okrucieństw, w samym środku konfliktu my także dołączamy do dziewiętnastoletniego Paula Baumera i jego kilku kolegów z okopów, wokół których od bomb oraz pocisków dudni ziemia. Łatwo się domyślić, że ani ta wizyta nie jest miła, ani widok przyjemny i nikt dla nas czerwonego dywanu nie rozwinie.

"Z Kroppa natomiast jest myśliciel. Proponuje, żeby wypowiedzenie wojny odbywało się w ramach swego rodzaju festynu ludowego z biletami wstępu i muzyką jak podczas walk byków. Na arenie musieliby się naparzać ministrowie i generałowie obu krajów w kąpielówkach, uzbrojeni tylko w pałki. A zwyciężyłby kraj tego, kto by się ostał na placu boju. Byłoby to na pewno prostsze i lepsze niż to, co się dzieje tutaj, gdzie walczą ze sobą niewłaściwi ludzie"[1].

Remarque sam był weteranem wojennym, więc zakładam, że jakieś pojęcie o tych sprawach miał. Z całości powieści bardzo do myślenia daje problematyka straconego pokolenia, nad którym niezmiernie ubolewa autor. Pokolenia młodych chłopaków na rozdrożu i u progu dorosłości, którzy – nim zdążyli nadać swojemu życiu kierunek – zostali wypchnięci na wojnę. To była ich szkoła, ich nauka, ich piętno i stale powtarza się pytanie, jak poradzą sobie z powrotem do normalności, gdy po wielu latach starć znów zapanuje pokój. Optymistycznie zakładając, że w ogóle uda im się powrócić. Na razie żyją i na swój młodzieńczy sposób zmagają się z hałaśliwie niepewną codziennością. Toczą luźne pogawędki we wspólnej latrynie, urywają się do pobliskiej wioski, gdzie za garść żołnierskiego wiktu kochają się z młodymi Francuzkami, a w drodze powrotnej kradną komuś gęś, którą pieką i zjadają z niewyobrażalnym apetytem. Mają również okazję wziąć odwet na swoich byłych nauczycielach i wychowawcach, którzy z takim zapałem przekonywali ich do patriotycznego zaciągnięcia się do armii, a którzy w dalszym etapie wojny w obliczu braków kadrowych sami muszą ruszyć do okopów. Poniżeni uczniowie są pamiętliwi jak nikt.

Wygląda to prawie jak sielanka i kolonia szkolna, ale nie brakuje też w "Na Zachodzie bez zmian" mocniejszych fragmentów, bo chłopcy parę razy lądują w samym centrum działań wojennych. Widoki, których są świadkami, nie należą do miłych obrazów, a okrucieństwo niektórych scen potrafi przytłoczyć. Wiadomo, że to nic nowego i po literaturze wojennej należałoby się tego rodzaju atrakcji spodziewać, ale mimo wszystko... W pamięć zapada przede wszystkim atak gazowy na cmentarzu (czy może być lepsze miejsce do masowego umierania?), szaleństwo rekrutów podczas bombardowań bunkrów, a także każdy z odwiedzanych przez bohaterów lazaretów – wszystkie bez wyjątku pełne są ludzkich wraków. Wiele dni mija żołnierzom na wyniszczającej wojnie pozycyjnej, która ani o krok nie przybliża żadnej ze stron do zwycięstwa, za to regularnie powiększa się stos bezsensownych ofiar. Dla smaku dodajmy też urocze i trafne spostrzeżenia w rodzaju tego o wyższości saperki nad bagnetem, który ma tendencję do grzęźnięcia w żebrach ofiary, skąd niełatwo go wyszarpać. No proszę, warto zapamiętać i kupić jakąś poręczną saperkę w ogrodniczym, czy coś.

"Widzimy ludzi, którzy żyją, mimo że nie mają czaszki; widzimy żołnierzy, którzy chodzą, mimo że urwało im obie stopy; jakoś docierają na potrzaskanych kikutach nóg do następnej dziury; jeden gefrajter czołga się na rękach dwa kilometry, wlokąc za sobą nogi ze zmiażdżonymi pociskiem kolanami; inny, idąc do punktu opatrunkowego, trzyma w rękach wypływające z brzucha jelita; widzimy ludzi bez ust, bez dolnej szczęki, bez twarzy; odnajdujemy kogoś, kto przez dwie godziny zaciskał zębami tętnicę ramienia, żeby się nie wykrwawić, wschodzi słońce, nastaje noc, gwiżdżą granaty, życie się skończyło"[2].

Oblicze Wielkiej Wojny nie różni się aż tak bardzo od tego, czego ludzkość doświadczyła podczas późniejszej II wojny światowej. Przynajmniej nie z perspektywy okopów i licznych lejów po bombach, w których zmuszeni są leżeć żołnierze. Czujne oko czytelnika wyłapie jednak wiele subtelności (jeśli mogę użyć takiego słowa mało pasującego do tematyki), choć to tak podobne w wydźwięku i rodzaju przeżyć etapy historii. Powieść Remarque'a zyskuje w moich oczach tematyką tej mniej wyeksploatowanej wojny, ale wyłącznie na zasadzie osobistego nastawienia, bo przebieg obu konfliktów w pewnych kwestiach jest bliźniaczo podobny i niektórzy pewnie nawet nie zauważyliby różnicy. Choć skoro czytamy o walczących Francuzach, to przecież nie może być II wojna światowa, podczas której postanowili oni pobić rekord błyskawicznej kapitulacji. "Na Zachodzie bez zmian" opisuje zaledwie urywek działań frontowych i gdyby cały obraz Wielkiej Wojny poszatkować jak puzzle na tysiąc kawałków, powieść Remarque'a objęłaby raptem kilka z nich. To proza wojenna bardziej w ujęciu lokalnym i jednostkowym niż globalnym i masowym. Warto przeczytać, jeśli czujemy, że bunkier naszej wrażliwości wytrzyma tego rodzaju bombardowanie.


---
[1] Erich Maria Remarque, "Na Zachodzie bez zmian", tłum. Ryszard Wojnakowski, wyd. Rebis, 2014, str. 33.
[2] Tamże, str. 90.


[opinię zamieściłem wcześniej na blogu]


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 530
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: