Dodany: 23.01.2017 17:33|Autor: jolekp
Obsesja na punkcie niczego
Nie lubię dostawać w prezencie książek. Jakieś mam takie zezowate szczęście, że zawsze trafia mi się coś, czego nie mam ochoty trącić nawet długim kijem. Tak też było w przypadku powieści „Łabędź i złodzieje” autorstwa Elizabeth Kostovy, która według zapowiedzi z okładki jest „frapującym thrillerem” (co każe się zastanawiać, czy autor tego opisu na pewno wie, co to znaczy). A ponieważ wyżej podpisana jest zbyt miłym kluskiem, żeby powiedzieć Mikołajowi, że może się wypchać swoimi łabędziami, musiała się męczyć z tym dziadostwem. I teraz skrobie ten tekst, żebyście Wy, kochani potencjalni czytelnicy, już nie musieli.
Kostova dała się poznać za sprawą „Historyka” – czyli „frapującego thrillera” o siedzeniu w bibliotece – którym udowodniła, że równouprawnienie musi być i nawet powieść o tropieniu wampirów może być nudna jak flaki z olejem, bo dlaczego niby nie. Jeśli wyrzucimy z „Historyka” wampiry i zastąpimy ślęczenie nad książkami malowaniem obrazów, otrzymamy mniej więcej zarys fabuły „Łabędzia i złodziei”. Ale zadowolenie się takimi ogólnikami byłoby zbytnim pójściem na łatwiznę, zagłębmy się więc w tę oszałamiającą treść nieco bardziej.
Pewnego umiarkowanie pięknego dnia udaje się udaremnić straszliwą zbrodnię. Miejscem niedoszłego przestępstwa jest muzealna sala, niedoszłym sprawcą – uzbrojony w nóż młody mężczyzna, cieszący się już jako taką sławą malarz, a ofiarą (na szczęście również niedoszłą) obraz przedstawiający Ledę podczas schadzki z Zeusem zakamuflowanym pod postacią łabędzia. Ponieważ zachowanie pochwyconego na tym podejrzanym postępku człowieka znacznie odbiega od normy, zostaje on wysłany na konsultację psychiatryczną. Tam pod opiekę bierze go pan doktor, który stara się za wszelką cenę rozwikłać zagadkę tajemniczego ataku. Nie jest to jednak łatwe, bo pacjent zamiast grzecznie poddawać się terapii, uparcie milczy i maluje wciąż tę samą postać. Równolegle opowiadana jest druga historia – żyjącej w XIX wieku młodej kobiety, która właśnie udała się na wypoczynek do kurortu w towarzystwie wuja swojego niedawno poślubionego męża.
Weźmy przez chwilę na warsztat postaci i przyjrzyjmy się im bliżej. Oto co o nich wiemy. Główny bohater jest utalentowanym malarzem. Opiekuje się nim lekarz psychiatra – a przy okazji malarz amator. W rozwikłaniu zagadki pomagają mu była żona pacjenta i jego kochanka – obie pasjonujące się (nie zgadniecie!) malarstwem. Bohaterką równoległej historii jest młoda malarka (nie może być!) i towarzyszący jej wuj – (cóż za zaskoczenie!) malarz. Ostatnia ważna postać to jej mąż, który… o dziwo, nie jest malarzem (ale bardzo mu się podoba, że wszyscy inni są). Pewnie nie ma talentu, biedactwo.
Jeśli jeszcze nie załapaliście trendu, na wszelki wypadek napiszę to otwartym tekstem. W tej powieści nie istnieje, powtarzam: NIE ISTNIEJE żadna (ani jedna, absolutne zero!) postać, która nie miałaby idealnie odbitej szajby na punkcie malowania. Brzmi to być może nieco złośliwie, ale dobrze oddaje istotę sprawy – tym, co prezentują bohaterowie Kostovy nie jest pasja, to obsesja. Malarstwo stanowi jedyny cel i sens ich życia, element, któremu podporządkowane zostało wszystko. Nie potrafią o niczym innym rozmawiać, nie mogą wyjść z domu na kawę bez pędzla i szkicownika, ciągle są uwalani farbami, a świat zwiedzają wyłącznie pod kątem galerii sztuki. Nie miałabym problemu, żeby uwierzyć, że coś takiego jest możliwe, ale nie w sytuacji, gdy dotyczy wszystkich bohaterów, bez wyjątku.
Kolejną irytującą cechą „Łabędzia i złodziei” jest rozwodzenie się nad zupełnie nieistotnymi detalami. Szczegółowe opisy stroju, fryzury i trywialnych czynności często przekraczają wręcz granice absurdu. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ktokolwiek mógłby uznać, że takie zdanie jest w jego książce niezbędne:
„Kiedy lunch dobiegł końca, Robert zostawił nas i poszedł w zarośla – wysiusiać się, jak w końcu sobie uświadomiłam. Sama też się załatwiłam, kiedy trzej mężczyźni znowu byli zajęci malowaniem; miałam w kieszeni kawałek chusteczki higienicznej, którą potem zakopałam pod wilgotnymi liśćmi i omszałymi gałęziami”[1].
Gdyby powywalać nic niewnoszące fragmenty tego typu, tekst byłby prawdopodobnie krótszy o jakąś połowę.
Część powieści napisana jest w narracji pierwszoosobowej, w formie epistolarnej. Przyznam szczerze, nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałam w książce list (bądź wpis do pamiętnika), który wyglądałby jak prawdziwy. Tutaj autorka listów potrafi dosłownie przytaczać dialogi, pamięta dokładnie, kto w co był ubrany i co jadła na poszczególne posiłki (że także to, gdzie zakopała chusteczkę po załatwieniu potrzeby fizjologicznej, już nie wspomnę), mimo iż opisuje wydarzenia sprzed kilku lat.
Gwoździem do trumny w przypadku książek Elizabeth Kostovy jest to, że są thrillerami. I nie chodzi tu nawet o złą klasyfikację gatunkową – te książki bardzo chcą być thrillerami, ale im nie wychodzi. Stanowią niemal kwintesencję braku napięcia – rozmemłane, rozwodnione, rozciągnięte bez potrzeby, naładowane masą zbędnych szczegółów. A sama intryga jest tak miałka, że jedyna emocja, jaką może wzbudzić zakończenie, to rozczarowanie, iż trzeba było brnąć przez kilkaset stron dla czegoś tak wydumanego. Warto przy okazji dodać, że nie istnieje tu żadne budowanie napięcia – wszystko rozwiązuje się na przestrzeni kilku, najwyżej kilkunastu zdań, Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu No, nijak w to wszystko nie można uwierzyć, choćby się bardzo chciało.
Mam zwyczaj do swoich tekstów przemycać parafrazy cytatów z recenzowanych książek i czynić z nich coś w rodzaju myśli przewodniej, ale w tym przypadku nie udało mi się tego zrobić, mimo szczerych chęci. Nie padło w tej książce żadne zdanie wystarczająco ciekawe, aby je zapamiętać i wykorzystać, a sam styl też nie jest na tyle charakterystyczny, żebym mogła spróbować go naśladować.
Kolejną powieść Kostovy zdecydowanie sobie daruję.
---
* Elizabeth Kostova, „Łabędź i złodzieje”, przeł. Jan Kabrat, wyd. Świat Książki, 2010, s. 121.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.