Dodany: 29.12.2016 22:50|Autor: dot59
Dać świadectwo i temu, co haniebne
Takie książki powinna była ludzkość pisać od swojego zarania, od kiedy tylko jacyś wredni podżegacze wpadli na pomysł, że najlepszym sposobem rozwiązywania kwestii spornych między dwiema jednostkami terytorialnymi, a dokładnie - między ich władcami czy też radami plemiennymi, jest wybranie z każdej jednostki osobników zdolnych do walki, wyposażenie ich w stosowny oręż, począwszy od pięściaków i kłonic, a skończywszy na karabinach z laserowymi celownikami i radarowo naprowadzanych torpedach, i napuszczenie jednych na drugich. Uzbrojeni mężczyźni to nie roboty grające w szachy, zawsze się jakaś nierówność między nimi trafi, więc któraś strona musi zwyciężyć. Przy okazji zostanie rozwiązany problem przeludnienia i braku zapasów, bo odpowiednia propaganda może sprawić, że dzielni wojacy wyrżną w pień i cywilów, a jeśli ich nawet nie wyrżną, to spalą wioski, zadepczą uprawy i rozsieją wszędzie tyfus, dyzenterię, cholerę czy wszelkie inne zarazy, więc głód, bezdomność i choroby dopełnią dzieła. Kiedy niedobitki zdążą okrzepnąć i się rozmnożyć, okaże się, że obecny władca/rząd właśnie popadł w zatarg z kolejnym sąsiadem, powoła więc pod broń kolejne pokolenie swoich podwładnych, i tak da capo przez jakieś kilkadziesiąt stuleci, w Europie i Azji, w Ameryce i Afryce… Narody, zamiast czcić tych, którzy w pocie czoła wynajdą jakieś ułatwienie, dzięki któremu tysiącom ludzi żyje się lepiej (druk na przykład, albo rower, albo pralkę automatyczną), biją czołem przed bohaterami wojennymi, ergo: przed tymi, którzy sieją zniszczenie, często zresztą i sami dając się unicestwić. Rzecz jednak dziwna – literackie protesty przeciw wojnom i świadectwa o tym, czym taka wojna jest naprawdę, rozpowszechniły się dopiero wtedy, gdy eskalacja konfliktów zbrojnych osiągnęła apogeum, to jest w XX wieku, a w dodatku w wielu krajach były niezmiernie źle widziane; wszak ten, kto nie nawołuje do bicia wrogów, to jakiś podejrzany osobnik, który z pewnością swej ojczyzny nie kocha, sieje defetyzm i co tam jeszcze…
Rzecz jasna, trudno przypuszczać, by w stalinowskiej Rosji było inaczej – toteż nawet jeśli żołnierze w swoich wspomnieniach zechcieliby napomknąć o jakiejkolwiek skazie na idealnym obrazie sowieckiego sołdata, w najlepszym razie okrojono by je do granic dopuszczanych przez cenzora, w gorszym nie opublikowano, w najgorszym – autor przepadłby raz na zawsze w łagrze lub psychuszce, a wraz z nim i słowa, którymi śmiał szkalować najpotężniejszą armię świata. Toteż Nikołaj Nikulin począł spisywać swoje wojenne reminiscencje dopiero w trzydzieści lat po wojnie, a zanim się doczekały wydania – minęły kolejne trzy dekady. Rosja zdążyła już przeżyć pieriestrojkę, zdążyła się sparzyć w Afganistanie (i przeczytać o tym w relacji późniejszej noblistki, Swietłany Aleksijewicz), była więc już gotowa i na odbrązowienie posągowego portretu bohaterów drugiej wojny światowej. I najwyższy na to czas, bo z relacji Nikulina jasno wynika, że „wojna to najpodlejszy przejaw ludzkiego działania, który wydobywa z naszej podświadomości wszystko, co haniebne. Na wojnie za zabicie człowieka otrzymujemy zamiast kary – nagrodę. Wolno nam niszczyć dobra, które ludzkość tworzyła przez wieki”[1].
Wojna – powiada autor – to przede wszystkim brud, pot, krew, błoto i wszy, to karmienie się padliną i zgniłymi resztkami, wyrywanymi sobie nawzajem; to pijaństwo, grabieże, gwałty, akty wandalizmu (nie zacytuję tu sceny, w której frontowi koledzy Nikulina wesoło sobie poczynają w domu mazurskich Niemców, bo choć opisana słowami aż zbyt delikatnymi, jak na takie chamstwo, i tak pozostawia koszmarny niesmak…); to bezmyślne marnowanie ludzkich zdolności i ludzkiego życia. To raj dla brutali, łotrów, sadystów, dla tych, którzy czerpią satysfakcję z poniżania sobie podległych, którzy nie zawahają się podwładnych okraść, by samemu być sytym, albo posłać ich na śmierć, by zatuszować własny błąd.
Oczywiście, jest i bohaterstwo, ale w wielu przypadkach wynika ono po prostu z desperacji albo z braku rozeznania w realiach; ktoś rzuca się z jednym ręcznym granatem na stanowisko karabinów maszynowych, bo jeśli się nie rzuci, i tak go skoszą, a ktoś inny przedziera się przez zaminowane pole, bo nie wie i nie chce wiedzieć, co pod ziemią siedzi… Oczywiście, są i żołnierze, którzy nie ściągną zegarka z ręki umierającego kolegi, nie zniewolą mówiącej obcym językiem dziewczynki, której jedyną winą jest to, że urodziła się po drugiej stronie frontu. Ci walczą, bo muszą, i cierpią, bo nie mają innego wyjścia; cierpią nawet po zwycięstwie, bo uwiera ich świadomość, że „armia się poniżyła. Naród się poniżył”[2]; ale gdyby „bili się w piersi i żądali prawdy”, wysłano by ich „na leczenie do Gułagu”[3], a wtedy nawet dać świadectwa nie byłoby komu…
A świadectwo powinno być dawane. Chociaż czy ono dotrze do tych, którzy decydują o postawieniu naprzeciw siebie kolejnych szeregów ojców rodzin i chłopców ledwie wyrosłych ze szkolnych mundurków, by zafundować im śmierć lub „inny los – beznogich i bezrękich kalek, neurasteników, alkoholików, na zawsze pozbawionych spokoju ducha”[4]?
[1] Nikołaj Nikulin, „Sołdat”, przeł. Agnieszka Knyt, wyd. Ośrodek KARTA/Dom Wydawniczy PWN, Warszawa 2013, s. 318.
[2] Tamże, s. 192.
[3] Tamże, s. 318.
[4] Tamże, s. 17.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.