Dodany: 15.12.2016 19:05|Autor: dot59
Towarzysz zarazy, wojny i śmierci
Jeśli nam się zdaje, że wiemy, co to głód – zjawisko, zdawałoby się, tak przecież znane, spersonifikowane w Piśmie Świętym pod postacią jednego z czterech Jeźdźców Apokalipsy – zajrzyjmy do "Głodu". To doskonałe połączenie reportażu i eseju może wytrącić z równowagi każdego spokojnego i zadowolonego z siebie mieszkańca świata bardziej rozwiniętego.
Bo z jednej strony dostrzegamy ogromną niesprawiedliwość w tym, że gdzieś tam, daleko od nas, żyją ludzie, których jakaś szczególna konfiguracja warunków geopolitycznych pozbawiła praktycznie wszystkiego, co my tutaj uważamy za niezbywalne prawa człowieka, ludzie, którym warunki socjalne europejskiego czy amerykańskiego więzienia mogą się wydawać niewyobrażalnym luksusem (minimalna norma żywieniowa w polskim zakładzie karnym to 2600 kcal na dobę. Do tego bieżąca woda i własne łóżko, czego wielu mieszkańców krajów Trzeciego Świata nawet nie zobaczy przez całe swoje życie). Którzy nie potrafią odpowiedzieć na pytanie, co zjedliby najchętniej, bo nie znają innych potraw niż bryja z mąki rozrobionej wodą, czasem z odrobiną mleka, czasem z jakimiś roślinnymi skrawkami, ale najczęściej i to nie. Albo którzy muszą walczyć do upadłego o dobre miejsce na wysypisku, gdzie spomiędzy śmieci i zgnilizny wygrzebują potencjalnie jadalne resztki. Którym umiera jedno dziecko po drugim, bo niedożywiony organizm nie potrafi się oprzeć drobnoustrojom, z jakimi normalnie mógłby sobie dać radę. A te pozostałe przy życiu będą apatyczne i niezaradne jak oni sami, gdyż bez dostatecznej ilości składników odżywczych mózg też się nie rozwinie tak, jak powinien. Przy tych ludzkich cieniach o kończynach jak patyki, matowej skórze i zapadniętych policzkach szczęśliwcami mogą się wydawać amerykańscy biedacy, z dala wyglądający jak symbole mitycznej krainy obfitości: twarze jak księżyc w pełni, podwójne i potrójne podbródki, poduchy sadła na karkach, plecach, brzuchach, uda o obwodach większych niż talie modelek. Ale wielu z nich to także ofiary głodu, a precyzyjniej mówiąc, niedożywienia jakościowego; oni, owszem, czują się syci, bo cukier i nasycone tłuszcze, zawarte w najtańszych – jedynych dostępnych w ich sytuacji finansowej – pokarmach, zaspokajają głód kalorii. Ale nie białka i nie witamin. Więc są tak samo apatyczni, tak samo przyciężcy umysłowo, tak samo słabowici, jak ci wychudzeni Afrykanie czy Azjaci, do tego jeszcze niemal nieuchronnie zagrożeni cukrzycą i miażdżycą naczyń (których najpewniej leczyć nie będą, a jeśli, to niesystematycznie i niesolidnie: o ile nawet są ubezpieczeni, na nowoczesne leki raczej stać ich nie będzie, zresztą żadne leki nie pomogą, jeśli równocześnie nie stosuje się diety złożonej praktycznie wyłącznie z produktów dla nich niedostępnych: świeżych warzyw, chudego mięsa i nabiału, wysokiej jakości tłuszczów roślinnych).
A z drugiej strony doskonale rozumiemy, że nasz dyskomfort i tak się na nic nie zda: nie jesteśmy przecież w stanie sprawić, by tam, gdzie ci ludzie żyją, ziemia zrobiła się bardziej żyzna albo pojawiły się nowe, lepiej płatne, miejsca pracy. Nawet gdybyśmy zdecydowali się co tydzień odkładać porcję zbędnych dla nas kalorii i ofiarować ją głodnym Sudańczykom czy Hindusom, nie rozwiążemy problemu transportu i dystrybucji (choć autor optymistycznie zakłada, że „wysłanie (…) może być kwestią paru godzin”*). Nawet gdyby każdy mieszkaniec bogatszych krajów przeznaczył jakiś ułamek swojego budżetu na wspomożenie najuboższych (autor sugeruje, że rządy poszczególnych państw mogłyby to zrealizować, wprowadzając dodatkowy podatek od zakupionych wyrobów elektronicznych), musiałby się wpierw zastanowić, jaka jest szansa, że pieniądze trafią do rąk potrzebujących, a nie do kieszeni lokalnych kacyków i innych kombinatorów; a gdyby nawet trafiły, to ci, którzy dziś sprzedają biedakom żywność po cenach wielokrotnie przekraczających wartość, po prostu jeszcze by te ceny podnieśli. Podobnie raczej nie należy się spodziewać, że problem rozwiąże globalne przejście wysoko ucywilizowanych mięsożerców na dietę wegetariańską (na uzyskanie dobrej jakości produktów roślinnych potrzebny jest przynajmniej taki sam areał, jak na wyhodowanie mięsnego bydła, przy czym gleba musi być wyższej jakości; skąd ją weźmiemy?) albo powszechne bojkotowanie taniej odzieży, za której szycie wielkie koncerny płacą azjatyckim biedakom grosze, niewystarczające na zaspokojenie potrzeb żywnościowych (już widzimy, jak polski emeryt albo hiszpański bezrobotny rezygnuje z nabycia w dyskoncie swetra za równowartość niecałych 10 dolarów i płaci 10 razy tyle za designerski produkt z krajowej ekologicznie przędzionej wełny…). Nie, nie jest to kwestia, którą rozwiążemy tu i teraz. Rozumiemy, że coś trzeba by zmienić – ale co, nie wie ani autor, ani chyba nikt inny. Zresztą tego rodzaju książki nie są po to, by dawać gotowe recepty. One tylko opisują świat, taki, jakim go uczyniliśmy. My, ludzie.
---
* Martín Caparrós, „Głód”, przeł. Marta Szafrańska-Brandt, wyd. Wydawnictwo Literackie, 2016, s. 257.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.