Dodany: 06.04.2010 08:19|Autor: Kalakirya

Książka: Dzidzia
Chutnik Sylwia

Zbrodnia, kara i pokuta, czyli o tym, jak płacimy za grzechy innych


Nie pierwszy i nie ostatni raz mamy do czynienia w polskiej (i nie tylko polskiej) literaturze z brzydotą, dziwactwem, bólem i cierpieniem... Tym razem za sprawą książki Sylwii Chutnik „Dzidzia” (oklaski dla Pani Sylwii Chutnik) czytelnik ma do czynienia z historią, która znacząco różni się od tych dotąd prezentowanych. To nowa, lepsza jakość i inne niż dotychczas spojrzenie na matkę Polkę i dziecko, którym musi się opiekować zdana wyłącznie na siebie. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie następujący fakt:

„Czwarta córeczka Danuty Mutter urodziła się z wodogłowiem i bez kończyn. Cierpi na padaczkę, porażenie wszystkiego i łupież. Obecnie ma 16 lat, a nazywa się Dzidzia Warzywko, bo nic zupełnie nie może robić. Leży całymi dniami i robi pod siebie. Matka musi sprzątać, matka musi przebierać i obmywać. Bierze taką puchatą gąbkę i szoruje zeschnięte resztki jedzenia wokół kącików ust. Trzeba To karmić, przecież Dzidzia nie ma rąk, żeby chociaż spróbować trzymać w nich łyżkę. Wyciska się więc ze strzykawki wodę, tylko wodę, bo reszta nie jest tolerowana. Dziewczynka chora jest na maszkaronizm, ale tak naprawdę nie wiadomo, co jej jest. »Wszystko«, powiedział kiedyś lekarz, a lekarze znają się na chorobach, prawda?”[1].

Już ten krótki fragment pokazuje nam, z czym mamy do czynienia w książce Sylwii Chutnik. Resztę można sobie samemu dopowiedzieć, ale gwoli ścisłości i właściwie pro forma dopiszę, że matka Dzidzi ma ciężki żywot – jest przykładem matki Polski umęczonej i osamotnionej w walce o jako taką egzystencję swojego dziecka. Dodać należy, że Dzidzia stanowi karę za grzechy matki, Danuty, która w czasie powstania warszawskiego skazała na śmierć dwie niewinne kobiety ukrywające się w jej oborze. Być może stąd właśnie wzięły się wszystkie problemy tej kobiety, która każdego dnia zajmuje się swoim dzieckiem najlepiej jak potrafi:

„Rano matka Dzidzi skończyła sprzątać malutki pokoik i przepycha teraz dziecko z powrotem na łóżko. Posapuje, robi się czerwona, stęka. Ciało Danuty, wykończone przenoszeniem ciała córki, rozdymało resztki mięśni przy najmniejszym wysiłku. Najdziwniejsze były nogi, pokryte niekończącą się mapą żylaków, na które żadne maści nie pomagały. Żyły wrastały między siebie, wbijały się w kości i oplatały jak pnące rośliny każde krzesło, na którym siadały, każde łóżko, na którym spały. Do tego wykręcone na wszystkie strony palce stóp. Szpotawość, płaskostopie oraz odciski uniemożliwiały skorzystanie z letnich promocji w sklepach obuwniczych. Zero japonek czy klapeczek, choćby leczniczych, bo jak do nich wcisnąć obolałe stopiszcza niepodobne do niczego”[2].

Ale Danuta nie poddaje się, mimo że jakoś nikt nie kwapi się, żeby jej pomóc i w jakiś sposób ją odciążyć bądź zastąpić w tych codziennych zmaganiach, radzi sobie, chociaż i ją dopada chwilami zwątpienie:

„Danuta trzyma tak na lepsze czasy swoje szlochy, jęki i postękiwania. Bo jak dobre czasy. Bo jak dobre czasy przyjdą, jak nam się znowu Matka Boska objawi, to gdzie ja takie ładne łzy znajdę. Gdzie ja takie głośne zawodzenie kupię? To się przyda w sam raz i te moje dzisiejsze pomsty do nieba za sytuację społeczno-rodzinną...”[3].

Bohaterem tej książki jest nie tylko jednostka, ale też społeczeństwo, któremu główna bohaterka, czyli Danuta Mutter, ciągle musi udowadniać, że jest wzorową matką – jakakolwiek chwila zwątpienia wiąże się z potępieniem i podaniem w wątpliwość umiejętności sprawowania opieki nad niepełnosprawną córką. A społeczeństwo jest bezlitosne. Dzidzia jest kaleką, którą wiele osób bez ogródek nazwie potworkiem, mutantem, maszkarą – ale tylko wtedy, gdy nikt nie słyszy. Sylwia Chutnik nie bawi się w patos i ugładzenie rzeczywistości – przeciwnie, odziera ją z pozorów i demaskuje. Rozprawia się ze stereotypem matki Polki, która zdaniem społeczeństwa powinna się cieszyć z tego, że dane jej było urodzić kalekę – powinna dzielnie nosić swój krzyż i dziękować za to każdego dnia:

„To się nigdy nie skończy, to jest ten sam przebój z nudnym refrenem do umęczenia. Muzyka zbyt głośna, słowa zbyt ciche. Wstawać, obsługiwać, spać, zespół, porażenie, cierpieć, umrzeć. Ale! Dopiero nasze społeczeństwo uświadamia zrozpaczonym rodzicom kaleki, jakie ich spotkało szczęście. To nie jest kara. Po prostu dzieciak zanim się urodził, jeszcze jak był małym Aniołeczkiem, to obserwował ludzi na całym świecie i spośród wszystkich wybrał właśnie ich, bo wiedział, że dadzą Mu wszystko, co tylko będą mogli. I dziecko nie ma już niczego, i co chwila nowa choroba. Rodzice już lewitują na ostrym dyżurze. Już im tam pod sufitem duszno. Nie szkodzi, bo to szczęście. Pomożecie im? Pomożemy! Wyśmiejemy debilka, zrobimy na szaro matkę, żeby się babie nie zachciało spacerować nam pod nosem. Na końcu pozamykamy drzwi, żeby nam smrodliwych chorób nie wnosili”[4].

Siła tej książki tkwi w dosadności języka, jakim pisze Chutnik. Nie brakuje w niej groteski i czarnego humoru. Temat, który porusza w swojej książce Sylwia Chutnik, nie jest tematem nowym, a mimo to książka jest nieprzewidywalna i szczera do bólu - momentami brutalna i wstrząsająca – zaskakuje na każdym kroku, a lekturze towarzyszą skrajne emocje (i skrajne reakcje). Jedno jest pewne – nie można przejść obok niej obojętnie.



---
[1] Sylwia Chutnik, „Dzidzia”, wyd. Świat Książki, Warszawa 2009, str. 29.
[2] Tamże, s. 31.
[3] Tamże, 58.
[4] Tamże, 64.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1359
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: