Dodany: 06.12.2016 17:28|Autor: carmaniola

Czytatnik: dumki-zadumki

Focze oczy - Mikołaj Golachowski "Czochrałem antarktycznego słonia"


„A wszystko podszyte jest jednym z moich ulubionych dźwięków – szeptem lodu. Woda wokół pełna jest małych odłamków, które co chwila pękają i bez przerwy uwalniają uwięzione bąbelki powietrza. Towarzyszy temu nieustanny szelest. Antarktyka przemawia do nas bardzo głośną ciszą”[1].

Z natury jestem ciepłolubna więc chyba tylko na zasadzie przyciągania się przeciwieństw jedną z moich ulubionych książek w dzieciństwie był „Odarpi, syn Egigwy”. To z Centkiewiczami odkrywałam po raz pierwszy lodowe krainy, poznawałam sławnych polarników i historie ich wypraw. Słabość do literackich wypraw w mroźne rejony mi pozostała. Otulonej ciepłym kocykiem, bezpiecznej, ze stojącym w zasięgu ręki kubkiem gorącej herbaty niestraszne mi mrozy i śnieżne zawieje. Mogę godzinami obserwować wilcze rodziny, pozostawać na diecie z myszy, odkrywać z Wikingami Grenlandię i Amerykę a z Inuitami polować na foki. Kiedy zobaczyłam zabawny tytuł: „Czochrałem antarktycznego słonia” postanowiłam zajrzeć, bo była szansa, że dowiem się więcej o zwierzętach zamieszkujących podbiegunowe obszary – autor jest biologiem i doświadczonym polarnikiem, który spędził w Arktyce i Antarktyce wiele lat. Z tym zaglądaniem do książek to jednak jest przeważnie tak, że człowiek zagląda i zanim się obejrzy dociera do ostatniej strony. To ten przypadek.

Najpierw chwyciła mnie za serce niespełna trzyletnia Hania, która rozkładając szeroko rączki – z mądrością właściwą dzieciom – stwierdziła: „Ludzie są malutcy. A to jest nasza planeta…”[2]. Potem zauroczył mnie zupełnie wróbel Edek (poprawka: Kuba), a jeszcze później zrobiło się kocio a wiadomo: „Kociarze wszystkich krajów łączcie się!”. Nie bez znaczenia był fakt, że w interwale, tuż obok łodzi pontonowej baraszkowało stado waleni.

Książka jest podzielona na kilka części. W pierwszej autor króciutko opowiada o narodzinach swoich pasji, pierwszych kontaktach ze zwierzętami i zauroczeniu mroźnymi krainami. W części drugiej zostajemy zabrani lodołamaczem „Jamał” na wyprawę na biegun północny a potem zwiedzamy niemal całą Arktykę – Ziemia Franciszka Józefa, Islandia, Grenlandia, północne rejony Kanady – przyglądając się jej dzikim i ludzkim mieszkańcom. Oczywiście, płyniemy tam w okresie letnim, kiedy lody pokrywające powierzchnię stają się cieńsze a wszystko co żywe, korzystając z krótkiego ciepłego okresu, rozmnaża się na potęgę. Ba, nawet ogromne lodowce się „cielą”! Wielokrotnie mamy okazję na spotkanie z królem lodowych przestrzeni jakim jest niedźwiedź polarny. Czytając o jego zwyczajach i oglądając zamieszczone w książce zdjęcia trudno sobie wyobrazić, że ta ogromna masa mięśni, futra, zębów i pazurów porusza się na lodzie jak baletnica – tu pomocne mogą być tylko filmy przyrodnicze lub… wizyta w jego królestwie. W głowie się nie mieści, że w tych nieprzyjaznych rejonach życie wręcz kipi: na lodowych łąkach wylegują się potężne morsy i tłuste foki, nieco dalej śmigają polarne lisy, na niedostępnych klifach gniazdują dziesiątki tysięcy ptaków a w arktycznych wodach pływają wieloryby – wiedziałam, że pod tym określeniem kryje się nie jeden gatunek, ale nie wiedziałam, że jest ich aż tyle!

Wizyta w Arktyce to nie tylko opowieści o krajobrazach i zwierzętach, to także mnóstwo informacji o działalności ludzi w tamtych rejonach. Nie tylko o odkrywcach i zdobywcach, których historie autor przytacza. Mikołaj Golachowski z zacięciem opowiada również o mniej chlubnej stronie ludzkiej działalności – masowych polowaniach na wieloryby i morsy, które omal nie doprowadziły do wyginięcia tych gatunków. Niemałe „zasługi” oddali biali ludzie także swoim pobratymcom zamieszkującym mroźne krainy – Inuitom. Kiedy się czyta o oderwanych od swego normalnego trybu życia, pogrążonych w marazmie a często i alkoholizmie ludziom nasuwa się smutna refleksja, że wszędzie tam, gdzie biały człowiek postawił stopę, zostawił ten sam, brudny ślad – jego arogancja i zachłanność niszczyły rodzime kultury wszędzie tam, gdzie zdołał dotrzeć.

W kolejnej części autor wiedzie nas na drugą półkulę – w rejony Antarktyki. Początkowo robi się bardzo gorąco, bo najpierw trzeba przekroczyć równik a potem na dodatek dziwnie, bo stajemy na głowach żeby oglądając księżyc przywrócić mu znany nam wygląd – więc jednak bajki o ludziach chodzących do góry nogami są prawdziwe! Następnie trafiamy na polską stację antarktyczną im. Henryka Arctowskiego, na której spędzimy z autorem cały rok. Okazuje się, że „czochranie słoni” wcale nie było metaforą! Mikołaj Golachowski naprawdę biegał po plażach i szczotką czochrał antarktyczne słonie. Co prawda szczotkowanie nie wynikało z nadmiernej miłości do tych zwierząt ani też z zamiłowania do czystości, bo zbierał w ten sposób materiał do badań genetycznych, ale nie zmienia to faktu, że wielu młodym i ufnym słonikom (ok. 200 kg) sprawiało to niemałą przyjemność.

Gdyby na szczotkowaniu się skończyło! Gdzie tam… Autor spędził noc w objęciach słonia (poprawka: to była uchatka) – to nic, że dzieliła ich płachta namiotu. Co więcej, wypinając się nad klifem karmił ptaszki zwane pochwodziobami a przecież dokarmianie dzikich stworzeń na Antarktyce jest zabronione. A potem, wodząc turystów po całej Antarktyce, Falklandach i Patagonii podglądał pingwiny, nosił na stopach focze oseski i wykłócał się – po polsku! – z uchatkami. W przerwach zaś porównywał fontanny wydmuchiwanej przez walenie pary wodnej i po tym określał ich gatunek. Przyznam, że zaczęłam mięknąć… Gdzieś tam, w środku, zaczęło rodzić się pragnienie by zobaczyć to wszystko na własne oczy. Szczególnie chwycił mnie za serce foczy osesek ze zdjęcia – miał takie ufne i bezbronne spojrzenie. Całe szczęście, chwilę potem ostudził mnie morderczy uśmiech morskiego lamparta.

Niewątpliwym plusem tej książki jest ogromna wiedza autora nie tylko na temat zwierząt, ale także historii Arktyki i Antarktyki, którą hojnie się z czytelnikiem dzieli. Dzięki temu ta opowieść nie jest jedynie relacją z podróży, lecz niesie ze sobą szereg interesujących wiadomości, które – wchłaniane niemal mimochodem – wzbogacają wiedzę o otaczającym nas świecie. Dawka nieco rubasznego humoru i umiejętność autora spojrzenia na samego siebie z przymrużeniem oka sprawiają, że w miarę zgłębiania opowieści nabiera się do autora dużej sympatii a podróż przez pokryty lodem, niebezpieczny świat staje się nad wyraz przyjemnym doświadczeniem.


- - -
[1] Czochrałem antarktycznego słonia i inne opowieści o zwierzołkach (Golachowski Mikołaj), Marginesy, 2016, s. 479-480.
[2] Tamże, s.5.

Tekst także na mojm blogu: http://okres-ochronny-na-czarownice.blogspot.com

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 378
Dodaj komentarz
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: