Dodany: 31.01.2005 10:12|Autor: babette
Zasłony iluzji opadły
Dramat nie jest moją ulubioną formą wypowiedzi literackiej. Same dialogi to dla mnie za mało, zwykle interesuje mnie to, co pomiędzy nimi - jak autor opisuje świat, jak go interpretuje. U Ibsena jednak tych opisów mi nie brakuje. Ale i tu najważniejsze rozgrywa się między słowami. Najważniejsza w "Domu lalki" jest przecież finałowa scena, w której Nora niewiele mówi, słucha jedynie bolesnych słów męża, i to właśnie wtedy zrozumieć można najlepiej, co się dzieje w jej duszy. Ale zacznijmy może od początku.
Sytuacja wygląda następująco: jest XIX wiek, Nora i Torwald tworzą na pozór szczęśliwe małżeństwo. Ale tu nic nie jest takie, jak się wydaje. Nora sprawia wrażenie szczęśliwej i beztroskiej żony i matki, zachowuje się czasem jak małe dziecko (co zresztą każdy na każdym kroku podkreśla, mówiąc jej, że nic nie wie o prawdziwym życiu i jego problemach). Okazuje się jednak, że Nora od kilku lat dźwiga na swych barkach brzemię tajemnicy. Aby uratować życie męża (kosztowny wyjazd na południe Europy, do Włoch, jako że Torwald był chory) pożycza w tajemnicy przed nim pieniądze (mówiąc, że to spadek), a do tego podrabia podpis umierającego ojca. A teraz wierzyciel zaczyna ją szantażować, grożąc ujawnieniem sekretu (pamiętajmy, to XIX wiek, kobiety traktowane są jak dzieci nie potrafiące posługiwać się w pełni własną wolą, nie mają żadnych praw, więc ujawnienie tego grozi prawdziwym skandalem).
Torwald wydaje się być oddanym i mężem i ojcem. Wydaje się kochać Norę. Ale - jak to potem stwierdza sama Nora - tak naprawdę jej nie kocha, jest jedynie w niej zakochany, jest nią zafascynowany jak uroczą maskotką, zabawką, jak lalką... Lalką, która swoją pozorną bezradnością i lekkomyślnością potwierdza jego męskie ego. W rzeczywistości jednak jest on egoistą i tchórzem, bojącym się tego, co powiedzą inni, utraty reputacji i załamania kariery, ale chyba przede wszystkim - prawdy o sobie samym.
Ignorance is bliss. Podobno. Niektórzy wolą życie w nieświadomości. Ale życie to nie "Matrix" (choć nigdy nie wiadomo...), w którym można mieć wybór: czerwona pigułka czy niebieska, czy chcemy poznać prawdę, czy nie. Nora takiego wyboru nie miała. Gdy Torwald poczuł się zagrożony, pokazał swoje prawdziwe oblicze - tchórza i słabego człowieka.
Finałowa scena to moment zyskania świadomości. Nora przegląda na oczy. Poznaje prawdę. Ale przecież ujrzeć prawdę to jeszcze nie wszystko. Trzeba jeszcze umieć przyjąć jej konsekwencje. Na tym chyba polega człowieczeństwo.
A sytuacja Nory to przecież sytuacja nierzadka. Oto darzymy kogoś głęboką sympatią (albo nawet miłością), i nie chcemy, aby okazał się kimś innym niż ten, za kogo go mamy. Ale gdzieś głęboko w środku czujemy, że ten ktoś może być kimś zupełnie innym, boimy się jednak stanąć z tym faktem twarzą w twarz. Wolimy uniknąć konfrontacji. A gdy ta jest nieunikniona, liczymy na cud: że ten ktoś jednak stanie na wysokości zadania, że nie zachowa się małodusznie i tchórzliwie. Ale w takich wypadkach cuda rzadko się zdarzają. Ludzie rzadko spełniają pokładane w nich nadzieje, często natomiast uzasadniają żywione co do nich obawy. I to właśnie stało się z Torwaldem.
I w tym samym momencie, gdy Torwald pokazał swoje prawdziwe oblicze, przychodzi posłaniec z wiadomością, że wierzyciel (pod wpływem zmiany sytuacji życiowej) zwraca rewers, nie ma już więc żadnego niebezpieczeństwa, sprawa jest ostatecznie zakończona. Torwald, czując się już bezpiecznym, zupełnie zmienia ton i znów staje się miłym i kochającym mężem.
Na pewno są ludzie, którzy na miejscu Nory próbowaliby się oszukiwać dalej. Że ten człowiek nie jest wcale taki słaby i pusty, że to może przypadek, może miał zły nastrój, zły dzień, albo że się zmieni... Bo ludzie mają tendencję do tego, żeby dalej brnąć w bagno, w które się wpakowali, boją się nazwać rzeczy po imieniu, jakby było coś gorszego w oszukiwaniu siebie i życiu na pół gwizdka, w bezustannym lęku, że człowiek, z którym żyjesz, któremu już nie raz się wybaczyło, znów okaże się podły i trzeba będzie znów przełykać gorzką pigułkę i tłumaczyć sobie i innym, że czarne wcale nie jest takie czarne...
Nora jednak postąpiła inaczej. Odeszła od męża, aby zachować szacunek do samej siebie. Bo dalsze życie z człowiekiem, który okazał się tchórzem, dla którego ważniejsza od jej uczuć była obrona własnego ego i obrazu w oczach innych, byłoby zbyt wielkim kompromisem. Jeśli on nie miał szacunku dla niej, to dalsze trwanie w tym związku oznaczałoby utratę szacunku do samej siebie. Jeśli przejdziemy do porządku dziennego nad ludzką nikczemnością i małością, to ryzykujemy, że uznając to za normalne, sami staniemy się tacy jak oni.
Mając odwagę powiedzieć sobie, że przez lata żyła z człowiekiem słabym i bez żadnych zasad moralnych Nora wybrała wolność, która często jest stanem trudnym, bo stanem bolesnej świadomości. Teraz nie będzie jej łatwo. Ale właśnie w tym wyborze tkwi wielkość Nory jako człowieka. Czasem wydaje się, że łatwiej jest żyć złudzeniami. Ale czy na pewno...? Czy energia zużywana na okłamywanie siebie, na wyszukiwanie uzasadnień czyjegoś niskiego i egoistycznego postępowania jest naprawdę warta tych nikłych korzyści oglądania cukierkowego świata?
Gdy sami tkwimy w takiej sytuacji, wydaje nam się, że to tylko konieczny kompromis, konieczny, aby móc żyć dalej, ale gdy patrzymy na taki obraz z dystansu, widzimy więcej - że to po prostu zaprzeczanie samemu sobie.
I chyba po to są takie książki.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.