Przedstawiam
KONKURS nr 99 pt.
"PIERWSZE DANIE, czyli ZUPA w literaturze" przygotowany przez
Krzyśka – Joy D:
Witajcie :-)
Kochani, mam dużą przyjemność zaprosić Was na kolejny mój konkurs. Tym razem przeniesiemy się w świat zup. Czym byłby główny nasz, codzienny posiłek, bez zupki? Każdy z nas ma swoje ulubione, proszę więc, aby na forum konkursowym mówić, jaką zupę najbardziej się lubi, jakiej nie znosi się, mile widziane jakieś tajemne przepisy kulinarne, oczywiście dotyczące zup.
U mojej babci w kuchni, (a była to kuchnia starodawna, taka na węgiel, z fajerkami, na którym smażyło się przepyszne ziemniaczane talarki) na ścianie wisiała piękna, wyhaftowana przez Nią samą płócienna makata, a na niej był obrazek z kuchenną scenką rodzajową i napisem: "Każda żona tym się chlubi, że gotuje, co mąż lubi", może i Wy znacie takie kulinarne powiedzonka? Jeśli tak, to dzielcie się nimi na forum.
Namawiam tak bardzo do aktywności na forum, bo wydaje mi się, że każdy organizator, (ja na pewno!), bardzo się cieszy, gdy podczas konkursu trwa zabawa, a ona nie musi polegać tylko na podpowiedziach, można też przy okazji coś powiedzieć o sobie.
Wracając do mojej babci, to robiła przepyszną zalewajkę, mniam, mniam...
Punktacja
Do zdobycia jest 60 punktów.
Autor - 1 punkt
Tytuł książki - 1 punkt
Regulamin
Zwycięzcą konkursu i miano Głównego Kuchmistrza ze specjalnością – Zupmistrz - zostanie tylko jedna osoba, a będzie nim ta, która na zakończenie konkursu będzie miała najwięcej punktów, w przypadku równej ich ilości zadecyduje termin przysłania ostatniego prawidłowego przepisu na zupę.
Przypalić jedną zupkę pozwalam aż trzy razy, niestety czwarta próba ugotowania potrawy musi być już nadająca się do spożycia, jeśli to się komuś nie uda, można próbować przekupić głównego kucharza (oczywiście jakimś dobrym smakołykiem) i on zadecyduje czy dać jeszcze danej osobie jedną szansę. :-)))
Nie wtrącam się w podpowiedzi na forum. Czołgi nie są jednak mile widziane, bo psują smakoszom smak zupy.
Choć jest takie przysłowie "Gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść" dopuszczam gotowanie zespołowe (żona - mąż; mama - córka itp)
Odpowiedzi przysyłamy na adres: [...],
do dnia 27 marca (sobota) do godziny 24:00.
Zapraszam do stolików, wazy pełne :-)
SMACZNEGO!
WAŻNE!!!
Odpowiedzi nie zamieszczamy na Forum! Wysyłamy mailem!
FRAGMENTY KONKURSOWE
1.
Owoż pan S. nieraz wzywał tego zucha
I ugaszczał w pałacu, zwłaszcza w czas sejmików,
Popularny dla jego krewnych i stronników.
Wąsal tak wzbił się w dumę łaskawem przyjęciem,
że mu się uroiło zostać pańskim zięciem.
Do zamku nie proszony coraz częściej jeździł,
W końcu u nas jak w swoim domu się zagnieździł
I już miał się oświadczać, lecz pomiarkowano
I czarną mu polewkę do stołu podano.
2.
Zupa z czerwonej soczewicy, mimo uwodzicielskiego aromatu, jest tak prosta w przyrządzaniu, jak to sugeruje jej nazwa. M. zawsze gotowała soczewicę, zanim wzięła się do smażenia posiekanej cebuli i czosnku z przyprawami na dobrej, wonnej oliwie z oliwek. A gdy wreszcie bulion połączony został z soczewicą i cebulą, smakowita zupa jeszcze przez pół godziny dochodziła pod przykryciem na wolnym ogniu, aby przyprawy oddały smak chłonnym cebulowym piórkom.
Książka kucharska, którą M. miała zakodowaną w głowie, szczególnie podkreślała właściwy dobór przypraw do zupy. Kminek nadawał mieszaninie aromat popołudniowych igraszek miłosnych, lecz njapotężniejszy tantryczny wpływ na niewinnego konsumenta zupy miała inna przyprawa:
siah dane - akt miłosny w pełni - czyli ziarno czarnuszki. To skromne, małe ziarenko, wyłuskane ze skorupki w moździerzu lub gotowane wraz z potrawą - na przykład zupą z soczewicy - pobudza pikantną energię, uspioną w ludzkiej śledzionie. Raz uwolniona, energia ta płonie w człowieku ciągłym, nieposkromionym pożądaniem niezaspokojonej miłości.
3.
- Gdzie jest teraz moja córka? Czy mówiła, dokąd idzie? Może - do domu?
- Poszła, zdaje się, do sąsiada. Do pana O.. Wróci niedługo.
- Idę tam - zerwała się E., po czym jakaś myśl kazała jej przystanąć. -
Przepraszam, czy ona też... chodziła tu... na obiady?
- O, tak! - zaśmiała się pani B.. - Apetyt ma, aż miło! Przed chwilą wrąbała dwa wielkie talerze rosołu i...
- Rosołu?! - E. była tak zdumiona, że już nawet nie usiłowała przepraszać za córkę. - A. nie cierpi rosołu! Nienawidzi! Trzeba ją zmuszać, żeby przełknęła choć łyżkę! Czy może to był jakiś specjalny rosół?...
- Zwykły chudy rosołek.
- Może... jakaś specjalna przyprawa?... Pani B. roześmiała się.
- Może. Przyprawa pana O.. Zresztą potem i G., moja córka, przyprawiała, i ja. To niezawodna przyprawa. Wszystko z nią smakuje, nawet suche ziemniaki.
- Maggi? - dopytywała się E. całkiem już natarczywie, po czym zreflektowała się i pokryła zmieszanie suchym śmieszkiem. -
Albo może jakiś narkotyk?
- Może to i narkotyk: trochę serca - śmiała się pani B.. - My tu bardzo lubimy G.. To jest, A.. To takie wesołe, ufne, śmiałe dziecko. Taki ma łatwy, serdeczny kontakt z ludźmi.
E. aż usta otworzyła ze zdumienia.
- Kto, A.?! Mama B. spojrzała uważnie na twarz młodej kobiety.
Oprócz zdumienia ujrzała tam i napięcie. A także głęboki ukryty smutek.
Nic nie powiedziała, tylko przechyliła się i poklepała E. Po ręce.
Gest ten był tak zaskakujący, że E. ścisnęło się gardło i łzy stanęły w oczach prędzej, niż zdołała pomyśleć, co się dzieje.
4.
Z różnych nie dopowiedzianych zdań odtworzyłam sobie po pewnym czasie konspiracyjną funkcję A. w fabryce. Umieszczono ją tam jako urzędniczkę, ponieważ pracownicy umysłowi mieli z kompleksu budynków fabrycznych oddzielne wyjście, przy którym rewidowano mniej więcej dwa razy do roku, podczas gdy przy bramie dla robotników przytrafiało się to parę razy na tydzień. A. kazano zaopatrzyć się w dużą menażkę i nosić w niej co dzień, niby dla ubogiej rodziny, fabryczny krupnik wydawany pracownikom podczas przerwy obiadowej. Siostra więc moja ostentacyjnie kupowała od robotników kartki i co dzień z paroma porcjami tej tak zwanej "pluj-zupy" paradowała koło wartowników. Po parokrotnym wylaniu zawartości naczynia dla sprawdzenia, czy czegoś nie wynosi, na wartowni przyzwyczajono się wreszcie do niej i jej menażki. A wtedy A. zaczęła przemycać jakieś rozmontowane kawałki, o nie znanym mi przeznaczeniu, na które zawsze czekał i wyławiał je z krupniku ktoś wtajemniczony.
5.
Rozpaliłem ognisko. Wnet zapachniało mi rozkosznie słodkawym dymem z sośniny. Zaraz przyszedł nasz rybak. Z pogodą i spokojem człowieka natury zabrał się do gotowania zupy. Zawiesił nad ogniskiem kociołek, a zanim woda się zagotowała, wypatroszył szczupaka i pokrajał go na drobne plasterki. Potem wrzucił do wody sporo cebuli i papryki.
- Po węgiersku ta zupa nazywa się halaszle, czyli zupa rybaka - tłumaczył. - Żeby była dobra, musi się gotować na wolnym ogniu i powinna przesiąknąć dymem. Tak właśnie przyprawiali ją balatońscy rybacy, gdy wracali nad ranem z połowów.
Zupa po węgiersku nazywała się halaszle, ale mnie to zupełnie nie obchodziło, jak się nazywa. Grunt, że była superpyszna, tylko bardzo ostra, bo brodacz wsypał do niej garść papryki. Tak nas piekło w ustach i gardle, że D. mimochodem zauważył:
- Jeżeli chodzi o pieprz turecki, czyli paprykę, to czytałem, że w zbyt wielkich dawkach szkodzi na żołądek, system trawienny, a zwłaszcza na trzustkę. Roześmialiśmy się z brodaczem jak na komendę.
- Ho, ho - zażartował brodacz - spójrz na mnie. Codziennie zjadam pół kilograma papryki i powiedz, czy źle wyglądam?
6.
- U nas w domu w Afryce to jest kuchnia polska! Niestety, taka kuchnia już w Polsce nie istnieje, bo to, co jedzą Polacy w Polsce, to nie jest kuchnia polska, to jest garkuchnia polska! Wszystko jest sztuczne! Wszystko! Ja porządnego barszczu nie jadłem w Polsce już od dwudziestu lat. Wszystko jest robione na sztucznych składnikach, bliżej temu jedzeniu jest do fast foodu niż do kuchni polskiej. Dobrego chleba polskiego nie można dostać! Wchodzę do sklepu w Polsce i proszę o pytlowy chleb, a tu mnie pytają: "Panie, a co to jest pytlowy chleb?..." Wszystko jest zrobione na zachód, byle prędzej, maszynowo, byle tylko sprzedać. Połowę trzeba wyrzucić, bo jest niedogotowane, przegotowane albo bez smaku. Ja nie rozumiem kto uczy tych kucharzy, bo to nie jest polska kuchnia!
Książę huknął pięścią w stół. Mimo że od ponad pięćdziesięciu lat mieszkał w Kenii, często przyjeżdżał do Polski. Polacy jeździli też do niego do Afryki.
- Ludzie przyjeżdżają do mnie do Kenii i nie mogą się nadziwić: „A co my jemy? Skąd taki dobry barszcz?..." Polacy! Nigdy wcześniej nie jedli porządnego polskiego barszczu! Skąd taki dobry barszcz? Jak to skąd? Z domu, zrobiony na zakwasie, dlatego taki dobry!...
W Polsce do zakwasu dodaje się octu. No, jak jest ocet, to już nie jest polska kuchnia! Porządny zakwas barszczany można noworodkowi dać do picia i nic mu nie zaszkodzi!...
Natychmiast postanowiłam wykraść z afrykańskiego dworu polskiego księcia staropolski przepis na zakwas na barszcz i przywieźć go z powrotem do Polski. Niestety, książę roześmiał się tylko i powiedział:
- Ja jestem zepsuty! Ja mam kucharza! Z nim trzeba gadać.
A kucharz gadać nie chciał. Tajemnica zakwasu polskiego księcia pozostała na afrykańskiej ziemi. Ale ja szukać nie przestałam.
7.
Tymczasem, pomiędzy opowieściami o codzienności Kierpcowych gazdów, zupa grzybowa jakoś się sama przygotowała i zapach wypełnił izbę. I nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że była wyborna i smakowita, a przez śmietanę także sycąca. Kto zaś nie wierzy, niech sam spróbuje, choć marne szanse, by mu wyszła tak dobrze, jak owego wieczora. A o kaniach to już w ogóle nie ma co mówić, bo tylko przykrość można głodnemu wyrządzić takimi wspomnieniami. A kiedy wymiatali resztki z misek kawałkami pieczywa, słońce dobrotliwie i na dobre zapodziało się gdzieś zawidnokręgiem i mogli zacząć muzykować.
8.
Stojąc pod prysznicem roześmiał się sam do siebie: przez okna starej rudery w B. wskakiwały bezszelestnie postacie nocnych gości, pani Lucía budziła się jęcząc „a...!”, zdezorientowana, zdrętwiała z przerażenia tuliła w ramionach miauczącego kota i patrzyła, jak intruzi otwierają bieliźniarki, kufry i komody i zabierają jej zakurzone graty, dziurawe szale, ubrania zżarte przez mole: a...., ateusze, komuniści! Wrócą, aby ograbiać przyzwoitych ludzi, takich jak pani Lucía, myśli. Myśli: gdybyś wiedziała, bidulo, że dla mojej mamy ty nigdy nie będziesz jedną z tych przyzwoitych osób. Właśnie kończył się ubierać, kiedy pani Lucia zapukała znowu: obiad na stole. Ta zupa z groszku, z jednym samotnym kartoflem-rozbitkiem w talerzu zielonej wody, myśli, te stęchłe jarzyny z kawałkami podeszwy, które pani Lucía nazywała gulaszem.
9.
Ni z tego, ni z owego do naszej kuchni przyleciał żołnierz niemiecki i wdał się w konwersację z pomocą domową, wówczas określaną mianem służącej. Konwersacja nic mu nie dała, bo on nie mówił po polsku, a ona po niemiecku, każde operowało językiem własnym, rozejrzał się zatem dookoła, chwycił dość duży garnek i wybiegł.
Służąca natychmiast popędziła do mojej matki z donosem:
- Proszę pani, szkop tu przyleciał i ukradł nam garnek! Ten duży, czerwony!
- Niech się udławi - wyraziła mściwe życzenie moja matka, na garnku kładąc krzyżyk.
Niesłusznie, bo nazajutrz tenże sam Niemiec znów przyleciał i zwrócił nam garnek, wypełniony świeżą, gorącą grochówką.
Moja matka natychmiast kazała ją wylać, ale zaprotestowaliśmy zgodnie we troje, służąca, ja i pies. Ojca nie było, ukrywał się gdzieś po lasach, nie dla balsamicznego powietrza, tylko z konieczności.
Trzy wyżej wymienione jednostki najpierw spróbowały delikatnie, z pustej ciekawości, co też te szkopy jedzą, a potem pożarły cały garnek grochówki zachłannie i z największą przyjemnością.
W życiu nie jadłam równie dobrej grochówki! Przez całe lata domagałam się od matki ugotowania takiej samej, starała się z całej siły, różne sztuki czyniła, próbowała wędzonki z rozmaitych mięs, dokładała składniki bigosu, przebierała w grochu, brała to świeży, to suchy, wszystko na nic. Upragnionej ambrozji nie zdołała osiągnąć.
W końcu doszła do wniosku, że cały smak opierał się na niemieckich konserwach wojskowych i dała spokój, bo niemieckich konserw wojskowych nie było już nigdzie.
Przepadły razem z niezwyciężoną armią.
10.
Profesor zamówił dla mnie i dla siebie zupę z żółwia. Nigdy w życiu nie słyszałam o podobnej zupie i zrobiło mi się przykro, ba! zrobiło mi się żal tego zółwia, tak żal, jak by to była zupa z kogoś bardzo mi bliskiego. Właściwie żółw czy ja to przecież wszystko jedno. I jemu mokro i zimno, i on musi człapać po liściach, sunąć po deszczu, nie ma do kogo ust otworzyć, zamknięty w grubej, zrogowaciałej skorupie. Zupełnie tak samo jak ja.
Kelner znów przyniósł na srebrnej tacy małą wazę i dwa głębokie talerze. Zdziwiło mnie, że talerze były gorące, ale udawałam naturalnie, że się nie dziwię, i zrobiłam minę, jak by całe życie podawano mi na gorących talerzach. Zupa była koloru brunatnego... przełknęłam dwie łyżki... na pewno, gdyby mnie ugotowali, miałaby taki sam smak...
Chlupotało mi wciąż w półbucikach.
- Dlaczego nie jesz zupy? - Nie odpowiedziałam.
- Może będziesz tak uprzejma i zechcesz łaskawie odpowiadać, jak cię pytają? Zupa jest wyśmienita, dlaczego nie jesz?
- Jestem przeciwna gotowaniu żółwi. Zresztą żółwie należą do naszej rodziny i nie wolno mi zjadać krewnych.
11.
- Rany... A ile właściwie masz lat?
- Osiemdziesiąt siedem.
- Za to byłeś najwspanialszy - oświadczyła B.. - Bardowie po dziś dzień śpiewają o tobie pieśni.
C. wzruszył ramionami i jęknął z bólu
- Nigdy nie płaczą mi tantiem - westchnął. Posępnie zapatrzył się na śnieg.
- Oto jeszt szaga mojego życia. Osiemdziesiąt siedem lat w interesie i czoż tego mam? Obolały grzbiet, artretyżm, kłopoty ż trawieniem i tysiącz różnych przepiszów na żupę. Żupa! Nienawidzę żupy!
B. zmarszczyła czoło.
- Żupa?
- Zupa - wyjaśnił R..
- Tak, żupa - potwierdził żałośnie C.. - To zęby, rozumiecie. Kiedy człowiek nie ma zębów, nikt nie traktuje go poważnie. Mówią „Szpocznij przy kominku, dziadku, i poczęsztuj się żu..." - C. zmierzył R. surowym wzrokiem. - Czoś się rozkaszlałeś, chłopcze.
12.
Był to mój pierwszy kontakt z indiańską Zupką Codzienną, która mnie miała potem prześladować latami. Jestem wszystkożerny i nie wybrzydzam, szczególnie w dżungli, a już najszczególniej u Indian, ale Zupka Codzienna stanowi problem. Każdy jej łyk to udręka. Niezmiennie. Niezależnie od okoliczności. Nie sposób przywyknąć i zobojętnięć. Nie sposób też zgłodnieć wystarczająco, by zaczęła ci smakować albo przynajmniej przestała aktywnie i agresywnie odrzucać.
Słowo „zupka” w jej przypadku jest mylące. Kamufluje fakty, a fakty sątakie, że chodzi raczej o herbatkę z ryby. Albo może o rodzaj kompotu, do którego zamiast owoców nawrzucano ryb. Dobra! Koniec ceregieli! Podaję przepis:
Garnek stoi na ogniu. W garnku bulgoce woda. Kobiety krzątające się wokół paleniska dorzucają do wrzątku niewielkie porcje składników: garść wściekle ostrych papryczek zerwanych z krzaka rosnącego za domem, trochę mrówek upieczonych na rozgrzanym kamieniu, kawalątek juki, ale naprawdę kawalątek, kawalątuńcio; czasami wrzucą też jakiejś zieleniny, jeśli jest pod ręką, ale najczęściej nie ma. Ogólnie wychodzi z tego gar wody, w której coś tam z rzadka pływa.
Po chwili do kuchni wpadają mali chłopcy z koszykiem niewielkich rybek, które właśnie przed chwilą złapali. Rybki skaczą w popłochu, zupełnie jakby wiedziały, co się z nimi stanie.
No, a cóż tu się może stać? – pomyślicie. – Normalka: skrobanie, krojenie i do zupy.
Nic z tych rzeczy. „Do zupy” owszem – jest, ale skrobanka ani krojenia nikt nie robi. Żywe ryby wrzucane są wprost do wrzątku. Zaraz potem przystępujemy do jedzenia.
- Dobre? – zapytał mój nowy znajomy ustami pełnymi gorącej ryby.
- Yy-e – odpowiedziałem wymijająco; ale jadłem.
Smak…Nie bardzo był. Za to niesmak występował w obfitości.
Najgorsze były mrówki. Do dziś ich nie lubię i nie rozumiem, dlaczego Indianie uważają je za delikates. Półsurowe rybki w całości ( z flakami, łuską, głowami) też nie należały do przysmaków, przysmaków wywar, poza tym, że gorący, miał same wady. Najlepsze z tego wszystkiego były papryczki – paliły tak, że na pewien czas zagłuszały wszystko inne. Poza zapachem, niestety.
- Oh tyh mrówek więdnie pinga, gringo – poinformował mnie uprzejmie, napychając sobie usta wrzątkiem. – Ale za to od papryheh pinga lepiej pinga i bardziej się chce, więc moheh jehh spokohnie.
- A czy ja mam zamiar pinga-pinga, żeby się martwić?
- Nigdy nie wiadomo, ho hę phydahy.
Przełknął. Siorbnął ostatni łyk z gara. Beknął. Otarł usta wierzchem dłoni. A potem roześmiał się szeroko.
- No to co pojadłeś, [...]?
- Pojadłem.
- Dobre było?
- Yy-e. A jak to się nazywa?
- Kina pira, czyli zupa z ryb ze wściekiełką.
- Wściekiełka to ta ostra papryka, tak?
- Po naszemu nazywa się kina
13.
Święta trójca zup wisiała nade mną swoim warzywnym przekleństwem. Zupa pomidorowa, jarzynowa i rosół. Każda z innym krojem klusek, małych śrubek, chińskich tortur. Nie było ucieczki z tego kręgu. Musiałem co tydzień przychodzić i jeść te ze spokojną zaciekłością ugotowane, zawiesiste zupska, ohydnie zdrowe i Pożywne, z naturalnych składników, dochodzące godzinami w wielkich garach. Jakże cenne i zdrowe były te zupy w obliczu tego byle czego, czym żywiłem się w ulicznych garkuchniach i na bazarach, wobec wszystkiego co było niesmaczne i niezdrowe. Nienawidziłem swoich posiłków w zatłoczonych szybkodajniach, tysiąckroć bardziej cierpiałem jednak, chłepcząc rosół albo pomidorową pod strażniczym wzrokiem matki. Jej umiejętności kulinarne osiągnęły doskonałość w trzech zupach.
Pomidorowa, jarzynowa, rosół: trzej zaborcy mojej wolności, trzej rozbiorcy osobistej niepodległości, trzy furie matczynego spokoju, Chirac, Schróder i Putin mojejpolskości.
Jedliśmy te zupy razem, choć moja matka tylko na niby, kręcąc łyżką w prawie pustym talerzu, bo przecież musiało wystarczyć dla mnie. Na poobiedni deser byłem ja - zaczynało się zjadanie mnie po kawałku. Byłem jej niespełnioną nadzieją, choć nie wiadomo, czego matka ode mnie oczekiwała. Jak można zaspokoić czyjeś oczekiwania, skoro tylko Bóg wie, czego dotyczą, a Boga nie ma? Można, wszak dobry syn powinien domyślać się, jakich wyczynów spodziewa się po nim matka, nawet jeśli ta nie ma naprawdę pojęcia, o co jej chodzi. Powinienem zgadywać, kim nie zostałem i czego nie dokonałem jej na przekór i na złość. Z niewdzięczności, złośliwości i bezmyślności.
A więc nie zostałem każdym i nie dokonałem wszystkiego. Nie wyedukowałem się na chirurga, bo zawsze brzydziłem się babraniem w bebechach, odwracałem wzrok od krwi, moje ręce niepewnie trzymały nawet łyżkę do zupy, cóż dopiero skalpel.
14.
Rosół we troje. Siedzą przy rosole. Jak świat światem na czas rosołu wszystkie swary, działania frontowe, nadchodzące kataklizmy, domniemane choroby, kryzysy małżeńskie ulegają zawieszeniu, rosół jest poza rzeczywistością, rosół, nawet jeśli nie brata, nawet kiedy nie jedna, każe wziąć w cudzysłów wszystko to, co się powiedziało w gniewie, wszystko, ku czemu się pędziło na złamanie karku, wszelkie pochopności, które się uczyniło, rosół potrzebuje spokoju, wymaga pełnego skupienia na sobie, stworzenia wspólnoty ciszy rosołowej, którą przerwać może czasem tylko dźwięk łyżek uderzających o talerz. Rosół rzecz jasna z kury szczęśliwej, co to latami plotkowała z kokoszkami na okolicznych podwórkach, swobodnie dziobiąc ziarno, tłuściutki, z górą warzyw i makaronu domowej roboty, takiego rosołu nie można zjeść od razu, nie można go sprofanować, pijąc duszkiem, to nie jest rosołek błyskawiczny, ten rosół musi dać wszystkim, których wokół siebie zebrał by rozgrzewając nim żołądki, ostudzili głowy, przy takim rosole siedzi Adam z rodzicami i czeka co powie Ojciec, czy w ogóle coś powie, czy też gotów milczeć do śmierci, obrażony na syna, który dopiero co oznajmił, że raczej nie myślał o powrocie na wieś...
15.
- Książę pan pozwoli tutaj, tutaj nikt nie będzie przeszkadzał - zapraszał najbardziej nadskakujący, blady, starystary Tatar o szerokich biodrach i rozwiewających się nad nimi połach fraka.
- Służę waszej ekscelencji - zwrócił się do L., starając się na znak respektu dla O. traktować jak najuprzejmiej także i jego gościa.
Położył w mgnieniu - oka świeży obrus na już nakryty obrusem okrągły stolik pod kinkietem z brązu, przysunął obite aksamitem krzesła, po czym z serwetką i kartą w ręku stanął przed O., oczekując zleceń. - Gdyby książę pan życzył sobie, zaraz będzie wolny osobny gabinet. Książę G. zajmuje go z damą. Dostaliśmy świeże ostrygi.
- A, ostrygi...
S. A. zamyślił się.
- A może by zmienić plan, co, K.? -rzekł wreszcie, kładąc palec ną jadłospisie. Na twarzy jego odmalowała się poważna rozterka.
- Czy aby dobre są te wasze ostrygi? Powiedz no bez blagi.
- Flensfourskie, proszę księcia pana, ostendzkich nie ma.
- Niechże będą i flensburskie, ale czy świeże?
- Wczoraj dostaliśmy.
- Więc jak? może by zacząć od ostryg, a potem już zmienić cały plan? Co?
- Wszystko mi jedno. Wolałbym kapuśniak i kaszę. Ale oni tego tu nie mają.
- Kasza a la rius, do usług? - zapytał Tatar pochylając się nad L. jak niańka nad dzieckiem.
- Nie, bez żartów, zgodzę się na to, co ty wybierzesz. Ślizgałem się i chce mi się jeść. Tylko nie myśl - dodał L. spostrzegając na twarzy O. wyraz niezadowolenia - że nie potrafię ocenić twojego wyboru. Z przyjemnością zjem coś dobrego.
- Ma się rozumieć! Bądź co bądź jest to jedna z rozkoszy życia - odpowiedział S. A..
- Daj nam więc, bracie, ostryg ze dwa, nie, to za mało, ze trzy dziesiątki, zupę z jarzyn...
- Prentanier - podchwycił Tatar. O. jednak nie chciał widocznie sprawić kelnerowi satysfakcji i nazywać potraw po francusku.
- Z jarzyn, rozumiesz? Następnie turbot w gęstym sosie, rozbef, ale uważaj, żeby był dobry.
Potem jeszcze kapłony i jakiś kompot. Kelner, który przypomniał sobie, że S. A. nigdy nie nazywa potraw według francuskiego menu, przestał je za nim powtarzać; natomiast dla własnej satysfakcji powtórzył całe zamówienie według karty: sup prentanier, tiurbo sos bomarsze, pulard a lestragą, maseduan de friui - po czym natychmiast, jak na sprężynach, położył jeden spis w oprawie i chwytając drugi - kartę wiń - podał go O..
16.
Gdy weszliśmy z P. do izby, wujek W. siedział przy stole i jadł z miski grochówkę. Cała izba pachniała tą grochówką. W jednej ręce trzymał wielką pajdę chleba, w drugiej łyżkę i głowę miał nieomal zanurzoną w tej misce, że tylko zmysiała beretka wystawała mu z tego jedzenia. Rwąc właśnie zębami chleb, spojrzał znad miski w naszą stronę i zamarł. Wyglądało, że próbuje mnie sobie usilnie przypomnieć, być może, obecność P. go zmyliła, którego jeszcze nie widział. A po chwili jakoś tak się dziwnie skrzywił, co miało być zapewne uśmiechem, i powiedział:
- A, to ty? Przyjechałeś? - I zaraz się poprawił: - Przyjechaliście?
Ugotowałem grochówki. Może zjecie? Grochówka, mówię ci, najlepsze jedzenie. Na cały tydzień nagotujesz i potem tylko się odgrzewa. Zgęstnieje, to dolejesz wody i prawie jej nie ubywa.
- Nie, dziękuję - powiedziałem. - Jedliśmy po drodze.
- Ano, jak jedliście - zgodził się bez nalegania. - Po drodze można nieraz lepiej zjeść niż u siebie. Tak kiedyś po drodze na jarmark golonkę z grochem jedliśmy. Mówię ci, aż mi się potem nieraz śniła. Siadajcie, czemu stoicie? Tu, na ławie. Na szczęście jest gdzie u mnie jeszcze usiąść. To twój syn? A jak ma na imię?
- P.. Mówiłem już kiedyś wujkowi.
- A może i mówiłeś. To tak samo jak pradziadek P..
A ile ma lat?
- Pięć niedługo będzie miał.
- Ładny chłopak. Ale nie powiedziałbym, czy do ciebie podobny, czy do niej. Oczy ma więcej jakby jej.
- Pamięta wujek?
- Jakże to, nie pamiętałbym. Wszystko pamiętam. Nawet gdzie tam sprzed wojny jeszcze. A jakby wczoraj pamiętam. Czasem ktoś tu przyjdzie, jak to było, pamiętasz, W.? I pamiętam. Za dużo pamiętam, powiem ci, Pietruś. Nie powinno się tyle pamiętać. Człowiek nie beczka. Nie wszystko się w nim zmieści. A najgorsze, kiedy zacznie się przelewać. To nie zjecie mojej grochówki?
- Nie, dziękujemy. Naprawdę jedliśmy. P. nawet nie zjadł wszystkiego
17.
Czerwona kurta, kula u nogi, deska za posłanie, skwar, zimno, ciężka praca, loch, kije. Podwójny łańcuch za byle co, karcer za jedno słówko. Nawet w czasie choroby w łóżku żelazny łańcuch. Psy, psy są szczęśliwsze. Dziewiętnaście lat! A mam lat czterdzieści sześć! Teraz żółty paszport. Tak! - Tak - powiedział biskup - wraca pan z miejsca niedoli. Posłuchaj! Więcej radości będzie w niebie na widok zalanej łzami twarzy jednego skruszonego grzesznika niż z białej szaty sta sprawiedliwych. Jeżeli opuścił pan to miejsce boleści z nienawiścią i gniewem do ludzi, jest pan godzien litości; jeżeli opuścił pan je z życzliwością, wyrozumiałością i spokojem, więcej pan jest wart od każdego z nas. Tymczasem pani M. podała do stołu zupę na wodzie z oliwą, chlebem i solą; kawałek słoniny, kawałek baraniny, figi, biały ser i bochenek razowego chleba. Do zwykłej wieczerzy dodała jeszcze z własnej inicjatywy butelkę starego wina. Twarz biskupa przybrała nagle wyraz wesołości, właściwej ludziom gościnnym. - Do stołu! - zawołał żywo. Nieznajomego posadził po prawej swojej ręce, jak zwykł był sadzać gości przy kolacji. Panna B., całkowicie spokojna i naturalna, zajęła miejsce po lewej. Biskup odmówił benedicite, potem, według swego zwyczaju, sam nalał zupę. Nieznajomy chciwie zabrał się do jedzenia.
18.
Wkrótce nadeszła pora obiadu. Towarzystwo udało się do jadalni, wielkiej ciemnej sali, położonej naprzeciw kuchni.
Pisarczyki, które, jak widać, poczuły w domu niezwykłe zapachy, przybyły z iście wojskową punktualnością, trzymając w rękach taborety i gotowi zasiąść do stołu. Sposób, w jaki ruszali szczękami, wskazywał na to, że mieli straszliwe zamiary.
„Tam do kata! - pomyślał P. rzucając okiem na trzech głodomorów, ponieważ podrostek, jak można się domyślić, nie był dopuszczony do zaszczytu zasiadania przy głównym stole - tam do kata, na miejscu mojego krewniaka miałbym się na baczności przed takimi żarłokami. Powiedziałbyś, że to rozbitkowie, którzy od sześciu tygodni nie mieli nic w ustach”.
Wjechał imć C. w fotelu na kółkach, popychanym przez panią domu, której P. pomógł przysunąć męża do stołu.
Ledwie się zjawił, prokurator poruszył nosem i szczękami, idąc w ślad pisarczyków.
- Ho, ho - zawołał - jak cudownie pachnie ta zupa!
"Co nadzwyczajnego, u diabła, widzą oni w tej zupie?" - rzekł do siebie P. na widok sporej wazy rosołu, bladego, bez jednego oczka, na którym niczym wyspy archipelagu pływało kilka grzanek.
Pani C. uśmiechnęła się i na znak przez nią dany wszyscy szybko zasiedli do stołu.
Pan C. został obsłużony pierwszy, po nim P., potem pani C. napełniła swój talerz i rozdzieliła grzanki bez rosołu pomiędzy niecierpliwych pisarczyków.
W tej chwili drzwi do jadalni otworzyły się poskrzypując i P. ujrzał małego pisarczyka, który nie mogąc brać udziału w uczcie, zajadał swój chleb okraszony wonią płynącą z kuchni i jadalni.
Po zupie służąca podała gotowaną kurę; na widok tej wspaniałości oczy biesiadników otworzyły się tak szeroko, że zdawało się, wyskoczą z orbit.
19.
Anna uśmiechnęła się do siebie. Oni w D. także zasiadali do wigilijnego stołu dopiero od pierwszej gwiazdy. A gdy niebo było zachmurzone, pojawienie się pierwszej gwiazdy ustalała babcia Marta. A ona zawsze uważała, że ta gwiazda pojawia się na niebie zbyt późno. Nie dość, że przez cały dzień musiała pościć, to na dodatek nie mogła doczekać się prezentów pod choinką.
- Doris, to tylko taki polski zabobon.
- A ty skąd to wiesz? - wykrzyknęła Doris.
- Moja babcia była Polką. To znaczy, tak w połowie.
Już dawno nie czuła się taka szczęśliwa. Spokojna, wyciszona, bezpieczna. Gładziła delikatnie dłonią brzuch siedzącej obok niej Doris, podczas gdy Stanley opowiadał o swoich Wigiliach z dzieciństwa w Sunbury.
- I koniecznie muszą być śledzie i pierogi z kapustą - mówił.
- I taka czerwona zupa - dodała. - Bardzo smaczna...
Stacja benzynowa na drodze wjazdowej do Sunbury była zasypana śniegiem. Na drewnianej ławce przed domem siedziała para opatulonych płaszczami ludzi. Gdy skręcili z drogi na wjazd do stacji, kobieta zerwała się z ławki i z podniesionymi do góry rękami ruszyła w ich kierunku. Stanley natychmiast zatrzymał samochód. Widziała, jak drżą mu ręce. Wychyliła się z tylnego siedzenia i szepnęła mu do ucha:
- Zostaw tu nas. Biegnij do niej...
Do stołu w kuchni usiedli, gdy zrobiło się ciemno. Stanley siedział z ojcem na kanapie w salonie. One pomagały nakrywać stół. Mieszkanie pachniało zapachem "czerwonej zupy" i makowcem. Lniany obrus przykrywał siano wystające na rogach. Wokół stołu stało siedem krzeseł. W pewnym momencie Doris wyszeptała jej do ucha:
- Ta gwiazda zdążyłaby już dawno zgasnąć. Boże, jak tu pięknie pachnie. Jestem taka głodna. Myślisz, że na kogoś czekamy? Przy stole stoi siedem krzeseł.
20.
- Już dwunasta - powiedziała A. - Teraz damy K. jeść.
Zagrzałyśmy czym prędzej szpinak, który stał w rondelku na piecu. Posadziłam sobie K. na kolanach, a A. karmiła ją. Jadła ślicznie i szeroko otwierała buzię, więc A. powiedziała:
- Właściwie to ona jest doprawdy bardzo grzecznym dzieckiem.
Wówczas K. powiedziała „hej, hej" i trąciła łyżkę tak, że cały szpinak poleciał mi prosto w oczy.
A. śmiała się tak bardzo, że omal nie upuściła talerza. Rozzłościłam się wówczas trochę na A.. K. śmiała się również, chociaż nie rozumiała przecież, z czego A. się śmieje. Wydaje mi się nawet, że K. uważa to za zupełnie naturalne, gdy ludzie mają szpinak między oczami.
Potem nie chciała już więcej jeść. Zacisnęła usta i wciąż odpychała łyżkę, tak że połowa szpinaku znalazła się na sukience. Dałyśmy jej napić się zupy owocowej z filiżanki, ale i zupa również znalazła się na sukience. Sukienka nie była już wcale biała, tylko zielona i czerwona i miała białe plamki w miejscach, których nie udało jej się zachlapać szpinakiem lub zupą owocową.
- Z jednej rzeczy się cieszę - powiedziała A. - a to z tego, że ten dzieciak teraz pójdzie spać.
21.
Upłynęła godzina, zanim doczekali się jedzenia. Któryś z jeńców zaniósł na początek kolejki dwa pojemniki i postawił je na ziemi. Kiedyś mieściło się w nich po pięć galonów wysokooktanowej benzyny. Teraz połowę zawartości jednego stanowił niczym nie okraszony jasny ryż, a drugi wypełniała zupa.
Dziś była to zupa z rekina, co oznaczało, że z jednego rekina rozdrobnionego na kawałeczki ugotowano zupę dla dziesięciu tysięcy ludzi. Była ciepła, miała wyczuwalny smak ryby i pływały w niej kawałki bakłażanu i kapusty - pięćdziesiąt kilo na dziesięć tysięcy. Przeważały w niej liście, czerwone i zielone, gorzkie, ale pożywne, które z taką pieczołowitością hodowano w obozowych ogrodach. Przyprawiono ją solą, curry i czerwonym pieprzem.
Ludzie podchodzili kolejno w milczeniu, każdy obserwował, ile dostaje poprzednik, a ile ten, który jest za nim, i porównywał obie porcje ze swoją. Obecnie, po trzech latach, miarka była już ta sama dla wszystkich.
Filiżanka zupy na głowę.
22.
Tymczasem P., spojrzawszy bacznie dokoła, wykrzyknął z radości:
– A wszak to ta sama polanka, gdzie mnie C. pojmał! Hola! Jak tak, to tu i krupnik być musi!
Tu puścił się pędem ogniska przyduszonego szukać i wprędce je znalazłszy popiół rozgrzebał, chrustu przyłożył i dmuchać zaczął co siły. Rozżażyły się węgle; po chruście iskry polatywać zaczęły, dym zwinął się wierzchem ogniska, aż wreszcie buchnął jasny, żywy płomień. W chwilę potem bulgotał w kociołku smakowity krupnik, którym podjadłszy sobie obaj towarzysze zakurzyli fajki.
23.
Za dawnych czasów mało kto jadał obficie w południe: chyba sami jeno mnichowie a kanonicy. Ci bowiem nie mają innego zatrudnienia: co dnia jest u nich święto. Owi strzegą pilnie klasztornego przysłowia: De missa ad mensam. I nie czekają nawet na przybycie opata, aby rozwalić się u stołu. Dopieroż tam, obżerając się statecznie, czekają mnichowie na opata: tak to owszem, ale inaczej nie, pod żadnym warunkiem. Natomiast wszyscy insi krzepili się sumienną wieczerzą, z wyjątkiem jeno jakichś pomylonych dziwaków: dlatego nazywa się coena, to jest wszystkim wspólna. Wiesz przecież, bracie Janie. Chodźmy, przyjacielu, na wszystkich diabłów, chodźmy. Mój żołądek szczeka już z głodu jak pies. Rzućmy mu porządną porcję polewki do paszczęki, aby go uspokoić, jak uczyniła Sybilla z Cerberem. Ty lubisz tłuste zupki na świeżej jarzynie; ja znów wolę chudszy rosołek z dodatkiem jednego i drugiego kawałka rolniczka, posolonego do dziewiątej próby.
- Rozumiem cię - odparł brat Jan - ta metafora wyjęta jest z klasztornego garnczka. Rolniczek to wół, który uprawia albo też uprawiał rolę; do dziewiątej próby, znaczy ugotowany jak się należy.
24.
- Zróbcie mi coś takiego, żebym ja mógł to zjeść. Jak ja mam ci przyjść do siebie, kiedy ja się nic nie odżywiam. Przyniesiono mu natychmiast filiżankę herbaty ze śmietanką i sucharek. Przygotowywał się do spożycia tego jak do obrzędu, ale przełknąwszy łyżeczkę zapłakał prawie, że mu dali kwaśną śmietankę. Zażądał rosołu, który także natychmiast odrzucił, jako niesłony.
- Moja córeczko - błagał O. składając ręce. - Daj soli. Moje dziecko! Nie żałuj soli.
O. w drugim pokoju spróbowała rosołu, kiwając z ubolewaniem głową ku pani B.. Rosół był w miarę osolony, więc postawszy chwilę wróciła z nim i zachwalała:
- No, teraz już świetny, dosolony. Ach, jaki dobry!
- Przesoliłaś, do licha ciężkiego! - zawył prawie L..
- Znęcacie się tylko nade mną! Niedobre dzieci! Niedobre, niedobre dzieci!
Zrzucił wszystko na ziemię i jęcząc patrzył z wrogą satysfakcją, jak głucha M. zbierała skorupy i ścierała podłogę.
25.
Po śmierci babki wujek zaczął uczyć się gotować. Umiał tylko skrobać ziemniaki, bo babcia często go do tego zaganiała.
Kiedy po raz pierwszy oskrobał ziemniaki po śmierci babki, zapytał mnie, czy nie pamiętam, co i ile babcia wrzucała do garnka, żeby ugotować zupę. Nigdy nie patrzyłem, co babcia wrzucała do garnka, żeby była zupa taka czy taka, więc powiedziałem:
- Wuju, a możemy wrzucić do gara wszystkiego po trochu i zobaczymy co się ugotuje?
Wujek się uśmiechnął i powiedział:
- Dobry pomysł. B., ty to dopiero masz łeb.
Nawrzucaliśmy do garnka wszystkiego co było w domu: ziemniaki, ryż, makaron, grzyby suszone, groch, kapustę, fasolę, buraki, marchew, pietruszkę i jeszcze wiele innych składników. Kiedy to wszystko się ugotowało, mieliśmy zupę, którą nazwałem wszystkościowa. Niektóre składniki przegotowały się, niektóre nie dogotowały, ale wybierając te niedogotowane, zupę dało się zjeść.
Z każdym dniem wujek dowiadywał się, co i ile się gotuje i powoli wszystkie składniki były dogotowane.
Wujek, tak jak babcia, za każdym razem gotował duży garnek zupy i wołał moje młodsze rodzeństwo.
W ciągu miesiąca, metodą prób i błędów, wujek nauczył się gotować.
26.
Późnym popołudniem po całej okolicy roznosiły się smakowite zapachy przygotowywanych potraw. Rozpakowano ocalone ze starej jaskini naczynia: starannie, gęsto plecione, bogato zdobione, wodoodporne kosze używane do czerpania, gotowania i przechowywania wody. Podobne przeznaczenie miały naczynia. Żebra zwierząt używane były do mieszania, płaskie kości miednicy i cienkie krążki drewna służyły jako talerze. Kości czaszki i szczęki stawały się chochlami, czarkami i miskami. Kora brzozy w połączeniu z żywicą dała się kształtować w różne użyteczne sprzęty, często wzmacniane kawałkami ścięgien.
W zawieszonym na rusztowaniu skórzanym naczyniu bulgotał rosół z combra. Uważnie czuwano, by nie wygotował się za bardzo. Gdy poziom gotującego się bulionu znajdował się powyżej płomieni, skórze nie groziło przepalenie. A. przypatrywała się, jak U. miesza zupę, w której kawałki mięsa i kości z karku żubra gotowały się z dziką cebulą, słonym podbiałem i innymi ziołami. U. spróbowała wywaru, a potem dodała obranego ostu, grzybów, pączków i korzonków lilii, wodnej rukwi, pączków mleczu, małych, niedojrzałych słodkich ziemniaków, żurawin pochodzących jeszcze z zapasów ze starej jaskini i dla zagęszczenia - zwiędłych kwiatów lilii.
27.
- Moje uszanowanie panu baronowi!
Baron H., człowiek średniego wzrostu, z twarzą czerwoną, pucułowatą, z zadartym nosem i oczmi wiecznie błyszczącymi, usiadł z widocznym zadowoleniem.
- Ty, R., tu usługujesz? - zapytał strzelając oczami na wszystkie strony.
- Tak jest, panie baronie - ukłonił się jeszcze raz i podał mi jadłospis.
Baron długo wybierał. Podobnie jak wczoraj, co chwila odrywał oczy od jadłospisu i badawczo przyglądał się pikolowi - czasem trwało to tak długo, że R. zażenowany przerzucał ścierkę z jednej ręki do drugiej, przestępowal z nogi na nogę lub wreszcie odsuwał i dosuwał foteliki do stołu.
- No, a co byś mi, R., polecił?
- Może najpierw barszcz małoruski, jest bardzo dobry.
Baron jakby się zamyślił.
- B a r d z o d o b r y - powtórzył powoli. A potem nagle: - A odkąd ty tu pracujesz?
- Prawie od trzech lat - odparł R. zdziwiony, gdyż wczoraj baron o to samo się pytał.
- Hm... więc barszcz małoruski... - nagle ożywił się: - A słuchaj R., czy ty tu dużo zarabiasz?
- Owszem, panie baronie, dosyć, wystarczy na wszystko. Więc barszcz małoruski? - pragnął jak najprędzej odejść, bo wzrok barona męczył go już i zmuszał do ciągłego przerzucania ścierczki z jednej ręki do drugiej.
28.
Podczas zmiany opatrunku cała trójka debatowała, co by tu zjeść. M. wytrząsnęła z wierszy drobnicę i przyjrzała się nad wyraz krytycznie.
- Nie ma co medytować - powiedziała. - Trza nadziać te małe karaluchy na witki i upiec je nad żarem. - Nie - pokręcił świeżo obandażowaną głową J. - To nie jest dobry pomysł. Rybek jest za mało, nie najemy się nimi. Proponuję, by ugotować z nich zupę.
- Zupa z ryb?
- Jasne. Mamy kupę tego drobiazgu, mamy sól - J. ilustrował wyliczanie odginaniem kolejnych palców.
- Zdobyliśmy cebulę, marchew, pietruszkę, seler z nacią. I kocioł. Po zsumowaniu otrzymujemy zupę. - Och - uśmiechnął się R., sięgając do torby. - Z tym problemu nie będzie. Bazylia, piment, pieprz, liść laurowy, szałwia...
- Dość, dość - powstrzymał go J.. - Wystarczy, mandragory w zupie nam nie potrzeba. Dobra, do roboty. Oczyść rybki, M..
- Sam je czyść! Patrzajta ich! Myślą, że jak mają niewiastę w kompanii, to im będzie przy kuchni harować!
Przyniosę wody i ogień rozniecę. A z tymi piskorzami sami się paprzcie.
29.
W jakiejś wiosce większość postaci wysiada, a Brakim mój nowy przyjaciel, proponuje herbatę w pobliskiej kawiarence w oczekiwaniu kolejnych pasażerów. W końcu docieramy o zachodzie słońca do M'Hamid i wysiadamy w miejscu, gdzie kończy się asfalt i jakakolwiek droga, czyli na początku zakurzonej wioski. Brahim prowadzi mnie do swojej "rodziny", gdzie za piętnaście dirhamów mogę spać w berberskim namiocie. Jaet to hotelik-camping "Hamada du Draa Chez Hassan", gdzie wita mnie Mustafa, krewny Hassana. Potem idziemy do wioski, do popularnego miejsca, gdzie pożywiają się miejscowi i gdzie ja też raczę się miseczką gorącej wegańskiej hariry, czyli zupki z soczewicą, makaronem i pomidorami.
30.
- Spróbuję zrobić zupę z dyni - powiedział. - Chińska kuchnia. Mam kuzyna w chińskiej dzielnicy i on mi powiedział, jak to się przyrządza. Pracuje przy wyrobie petard i przy
fan-tanie.
- Myślałem, że nie masz żadnych krewnych - powiedział Adam.
- Wszyscy Chińczycy są spokrewnieni, a ci, co noszą nazwisko Li, najbliżej. Mój kuzyn nazywa się Suei Dong. Niedawno wycofał się w zacisze ze względu na stan zdrowia i nauczył się gotować. Kładzie się dynię do garnka, i ostrożnie odcina wierzch, wsadza do środka całego kurczaka, grzyby, orzechy, pory i odrobinę imbiru. Potem przykrywa się na powrót tym ściętym wierzchem i przez dwa dni gotuje na bardzo wolnym ogniu. To powinno być smaczne.
==========
Dodane 20 kwietnia 2011:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
Rozwiązanie konkursu